"Przecież każda kobieta ma jakieś kompleksy, nie ma takiej, której wszystko by się w sobie podobało, nawet celebrytki" – słucham w kawiarni rozmowy grupki przyjaciółek. I na te słowa, chociaż były powiedziane w dobrej wierze, dostaje gorączki. Z ich powodu nie możemy powiedzieć "jestem perfekcyjna", bo ta normalność uznana zostanie za brak pokory.
Ciągle słyszę, że nie ma kobiet idealnych i chodzi tutaj oczywiście o wygląd. Kolejne reklamy wabią nas hasłami, że nie jesteśmy perfekcyjne, ale dzięki temu produktowi, możemy być. Ciałopozytywne hasła przekonują nas do tego, że to okej mieć kompleksy.
I mimo że te dwa przekazy mają mieć zupełnie inny wydźwięk, to utwierdzają w przekonaniu, że kompleksy są normalne, czucie się ze sobą źle jest czymś dla kobiet naturalnym. To bzdura, którą przebieramy na co dzień w sto form.
Gdy mówię mojej koleżance, że wygląda pięknie, słyszę od niej, że dziś ma na sobie stare szmaty, pryszcza na czole i właściwie jest "zupełnie nieogarnięta". Gdy rozmawiamy o zabiegach urodowych, słyszę od koleżanek, że "my musimy tyle robić, by wyglądać pięknie". Gdy jedna z nas zaczyna narzekać na swój wygląd, inne zaczynają jej wtórować. I nie, nie sądzę, by była to fałszywa skromność czy kokieteria.
Rozpoczyna się prawdziwy festiwal kompleksów.
Koleżanka A jest za gruba, ale koleżanka B mówi, że też ma boczki, koleżanka C chciałaby trochę ich kilogramów wsadzić w za małe piersi, a koleżanka D nosiłaby taką sukienkę, jak koleżanka A, gdyby tylko miała jej nogi, a ma niestety tylko (swój) brzuch.
Kolej przychodzi na przyjaciółkę E, czyli mnie. Co mam teraz powiedzieć? Wyobrażacie sobie wyjść na środek mównicy i krzyknąć "a mi to się w sobie wszystko podoba!"?
To nie byłoby stwierdzenie, to byłaby bezczelność, brak pokory, a może to właściwie byłoby w stosunku do nich nie fair? Swego rodzaju złamanie kobiecego paktu twórczej autokrytyki i pocieszania siebie nawzajem przez szukanie własnych kompleksów.
Mogłoby sprowokować do nieprzyjemnej rozmowy, w której być może dostałabym rykoszetem i dowiedziała się, że jednak mam w sobie wiele rzeczy, które mogą być źródłem kompleksów. A czy mam? Nie chodzi o to, jakie cechy mam, a o to, czy widzę je jako kompleks.
Bo choć brak jednej definicji kompleksu, ja rozumiem jego znaczenie bardzo negatywnie. Dla mnie kompleks to coś, co powoduje, że my siebie nie lubimy ze względu na jakąś cechę. Wstydzimy się siebie, krytykujemy się, gdzieś tam podskórnie, czy bardziej otwarcie, porównujemy się z innymi na swoją niekorzyść. To coś, co utrudnia nam życie i pozwala myśleć o sobie gorzej.
Pozwól sobie być perfekcyjna
Czy więc przekonywanie, że "każda kobieta ma kompleksy i to normalne" naprawdę jest warte normalizacji? Według mnie nie. Co jednak jest jej warte, bo na pewno nie dążenie do złudnej doskonałości, by pochwalić się, że kompleksów nie mamy.
Balans polegający na odróżnieniu cech, które w sobie mamy i być może nie są naszymi ulubionymi od myślenia o nich jak o czymś negatywnym. Nie muszę wyglądać, jak modelka, by powiedzieć, że nie mam kompleksów. Słowa "czuję się dobrze, czuję się perfekcyjna" nie powinny być nigdy odbierane jako prowokacja, nieskromność czy próżność, a docelowa normalność.
Która wcale nie jest zarezerwowana dla mistrzyń samoakceptacji. Możemy w sobie czegoś nie lubić, wiedzieć, że to nie jest w kanonie, że albo wymaga dopracowania, albo pozostawienia jak jest, bo my tak chcemy. Ale mimo tego czy właśnie dlatego czuć się ze sobą dobrze.
Może kluczem będzie właściwy język i odróżnienie cech wyglądu (bardziej lub mniej pożądanych) od kompleksów? By zrozumieć, że można powiedzieć mam krzywy nos/krótkie nogi/boczki/trądzik, ale to nie jest mój kompleks. To cecha wyglądu, która mnie nie określa, nie jest stała, nie jest ważna. A kompleksy? Nie mam. Czuję się ze sobą perfekcyjnie i tak wyglądam.