Było mi ciężko pisać ten tekst, bo jest oparty na moich osobistych wspomnieniach. Dorastałam na wsi, a moje dzieciństwo w główniej mierze składało się z pracy na roli. Ale dopiero pisząc go, dotarło do mnie, że wykonywałam obowiązki ponad siły kilkuletniego dziecka. Nie miałam jednak wyboru.
Według KRUS wynika, że każdego roku około 1400 dzieci na wsi doznaje mniej lub bardziej poważnych uszkodzeń ciała.
Badania w województwie lubelskim wykazały, że latem wiejskie dzieci pracują na roli średnio 2,4 godziny.
17,8 proc. dzieci zajmuje się samodzielną obsługą ciągnika.
Co dziesiąte dziecko czuje się zmuszane do pracy na roli przez rodziców. Tyle samo czuje się niedoceniane za swoją pracę.
Moi rodzice mieli i mają gospodarstwo. Moje wakacje zawsze były podzielone na segmenty - sianokosy, przerwa, żniwa, przerwa, potraw, szkoła.
Wraz z zakończeniem roku szkolnego zaczynały się sianokosy. Na pierwszy ogień szły łąki nad Bugiem (ponad hektar), potem tzw. Ogród (niewielka łąka w tej samej wsi, w której mieszkaliśmy), łąka przy domu oraz pod lasem. W sumie przez dwa tygodnie codziennie wsiadałam o 9 rano do traktora z moją mamą i bratem, do którego przypięta była paleta i jechaliśmy zbierać. Drugim traktorem jechał mój tata z prasą.
Strasznie się tego wstydziłam, tym bardziej że trasa przebiegała koło mojego gimnazjum. Starałam się wtedy zakrywać twarz bluzką, żeby nikt potem ze mnie nie szydził.
Oczywiście zbiory siana poprzedzone były kilkudniowym przejazdem w tę i z powrotem na przewracanie siana, by wyschło. To były super momenty, bo wyjątkowo jeździliśmy samochodem.
Łąki nad Bugiem były najgorsze. Spędzaliśmy tam cały dzień. Rano trawę się przewracało, potem przerwa na jedzenie, a dalej prasowanie i zbieranie. Siano zagrabiało się w wałki grabarką, a potem tata wjeżdżał prasą i robić z trawy zgrabne paczuszki.
Przy każdym z nich musieliśmy chodzić z bratem z grabiami i wrzucać pominięte źdźbła trawy do prasy, nic nie mogło się zmarnować. To był koszmar. Usmoleni kurzem, z odciskami na rękach zaczynaliśmy wakacje spaleni od słońca i wymęczeni pracą fizyczną.
Kilka razy udało mi się namówić moją kuzynkę, aby pojechała z nami w ramach rozrywki i spędzania czasu na świeżym powietrzu. Nie była jednak głupia, a co ważniejsze, miała wybór i nie musiała tam jeździć.
Wracaliśmy wieczorem, czasem nocą. Wszystko zależało od tego, czy paczki po drodze nie spadły z przyczepy. Jeśli spadły, czekały nas dodatkowe godziny pracy w akompaniamencie przekleństw, nerwów i kompletnego braku sił.
Po sianokosach mieliśmy tydzień, półtora wolnego. To były prawdziwe wakacje. A jednak nadal trzeba było pamiętać o dbaniu o krowy i sprowadzaniu ich wieczorem do domu. Potem na rower i do zlewni oddać mleko.
Żniwa. Znów upał. Tym razem jednak stoimy na platformie i przesypujemy zboże do wiaderek i nosimy do spichlerza. Wyobraźcie sobie 10-latkę, która na ramionach trzyma 20-litrowe wiadro, które wypełnione jest zbożem. Musi je zanieść do skrzyni, wsypać i wrócić po kolejne. I tak w kółko, aż tona zboża zniknie z przyczepy. Pszenica była najcięższa, owies najlżejszy.
Zbożowe owady chodzą po rękach, kurz szczypie w oczy, cała skóra swędzi od potu i brudu, bolą ręce. A to tylko ta jedna przyczepa. W ciągu kolejnych dni będzie ich kilkanaście. Dostawaliśmy za to loda.
Potem trzeba jechać na pole, zawieźć tacie obiad, bo kosi "u ludzi". Dalej podczepić przyczepę i jechać po snopki słomy. A potem wrzucić do stodoły. Zwykle ja układałam snopki na górze, więc moje nogi to była krwawa siatka. I na nic długie spodnie. Słoma wchodziła nie tylko w buty.
A jeszcze w stodole było gorąco jak w piecu.
Jest połowa sierpnia. Moja babcia wyprawia imieniny, bo jest Marii. Zjeżdżają się jej siostry z mężami. Mojego ojca nie ma, bo kosi, mojej mamy nie ma, bo jeździ na prasie. Nie mogli odmówić. Zapowiadają deszcze, stracą zarobek.
Zaraz zacznie się potraw, czyli ponowne łąki. Czasami trwał aż do września i nawet po rozpoczęciu roku szkolnego jeździło się na przewracanie siana.
Nie wspominam już o innych obowiązkach, które miałam w czasie wakacji. Od czasu do czasu jeździliśmy na pole, żeby wykopać ziemniaki do skrzynek i zawieźć je do sklepu na sprzedaż.
Co jakiś czas naprawialiśmy drewniany płot wokół działki. Drałowałam po łące z taczką pełną desek.
Były jeszcze znienawidzone przeze mnie zbiory porzeczek. Niby na własny użytek, ale każdy łyk kompotu przypłacałam podrapanymi rękami.
Co roku słuchałam zapewnień rodziców, że kupią belarkę, żeby tak ciężko nie pracować, a tylko przenosić belki traktorem z turem. Że tata wreszcie zrobi taśmę do przesypywania zboża, żebyśmy nie musieli go nosić. Że oni zaraz to wszystko rzucają, bo mają dość.
Nie rzucili.
Ja rzuciłam wieś.
Wiem, że teraz dzieciaki mogą mieć lepiej na wsi. Nie pracować tak ciężko, bo rolnictwo jest zmechanizowane. Ja też miałam szczęście, bo moi rodzice mieli maszyny - kombajn, prasę, grabarkę, dwa traktory.
A jednak nie na wszystkich wsiach tak jest. W wielu miejscach w Polsce dzieci nadal pracują od świtu do zmierzchu na roli. Wiele jeszcze jest doniesień o urwanych dłoniach, nogach czy potrąconych ciężkimi maszynami dzieciach.
Patrząc z perspektywy czasu, rozumiem, że miałam duże szczęścia, że nic mi się nie stało. Ogłuszenie od stuku pracującej prasy, kurz, zmęczenie, mogły mnie popchnąć do popełnienia błędu i zaplątania się w jej mechanizmy.
I wiecie, może zbudowało to we mnie etos pracy, może jestem silniejsza psychicznie i fizycznie, niż inni, którzy nie musieli pracować jako dzieci. Ale chyba chciałabym żyć pozbawiona tego wstydu, który noszę ze sobą do tej pory.
Praca uszlachetnia, ale w przypadku dzieci, wyniszcza.