
Reklama.
Pod koniec 2019 roku w “pieczy instytucjonalnej” przebywało 16,7 tys. dzieci. Dokładnie tyle maluchów, nastolatków i prawie-dorosłych używa tego urzędniczego eufemizmu zamiast słowa “dom”. Ci, którzy nigdy w domu dziecka nie przebywali, mogą tylko domyślać się, jak mocno fakt ten odciska się na psychice.
Lucyna Grzeszczak ani chwili nie waha się przy odpowiedzi na pytanie: “Ile dzieci z domów dziecka potrzebuje pomocy psychologicznej?” - Wszystkie. Sam fakt, że trafiły do domu dziecka jest traumą — zapewnia Prezes Zarządu Fundacji Erbud.
Fundacja działa już pięć lat. Jej głównym celem jest pomoc w “usamodzielnianiu” się wychowanków domów dziecka. Nastolatki, które na kilka lat mają zacząć prawdziwe życie, uczestniczą w warsztatach przygotowujących je na wyzwania dorosłości, trafiają pod opiekę mentorów z firmy budowlanej Erbud, rozpoczynają psychoterapie na koszt fundacji.
W praktyce oznacza to, że z pomocą psychologów, terapeutów, ale i mentorów-wolontariuszy, zdobywają przyśpieszony “kurs” wszystkich tych umiejętności, które my — szczęściarze, wychowani pod czujnym okiem mamy i taty — praktykujemy niemal od urodzenia.
O tym, jak ważne jest takie wsparcie, rozmawiamy z Prezes Fundacji Erbud, Lucyną Grzeszczak.
Jakie jest pani największe zawodowe marzenie?
Podstawowe: chciałabym, żeby każde dziecko miało choć jedną dorosłą osobę, na którą zawsze może liczyć. Chciałabym też, żeby każdy dom dziecka miał psychologa na etacie. Żeby każde dziecko, opuszczające placówkę dostawało mieszkanie chronione — swój własny kąt, w którym może zamieszkać. Chciałabym, żeby nasi podopieczni mieli wsparcie ze strony państwa i żeby urzędnicy wykazywali większe zrozumienie. Żeby dwa razy zastanowili się, zanim przydzielą kolejnemu usamodzielniającemu się podopiecznemu mieszkanie-ruinę, nienadającą się do życia.
Może przydałyby się warsztaty dla decydentów, żeby uwrażliwić ich na te problemy?
Sytuacja nieco się poprawia, ale piecza zastępcza, kwestia usamodzielniania się wychowanków, to wciąż tematy, który ciężko “ruszyć”. W takich sprawach sporo zależy od wrażliwości danego człowieka, który zajmuje się sprawą.
Dlatego my w Fundacji Erbudu, skupiamy się na budowaniu bazy specjalistów, którzy będą w stanie odpowiadać na potrzeby domów dziecka. Chciałabym, żeby mogli do nas dzwonić dyrektorzy z całej Polski i mówić: potrzebujemy psychologa, potrzebujemy terapeuty, potrzebujemy specjalisty. Mniejsze miejscowości, w których działamy, nie są w komfortowej sytuacji, jeśli chodzi o pomoc psychologiczną. Dotarcie do specjalistów jest trudniejsze niż w dużych miastach.
Dlaczego Fundacja Erbud skupia się właśnie na pomocy dzieciom z domów dziecka? Kiedy zetknęła się pani z tym problemem po raz pierwszy?
Moja historia związana z domami dziecka jest w pewnym sensie niesamowita. Mam w rodzinie dzieci, które w wyniku nieszczęśliwego wypadku rodziców trafiły do domu dziecka. To było wiele lat temu. Jeszcze zanim założyliśmy fundację, pomagaliśmy tego typu placówkom — czy to prywatnie, czy też jako firma.
Spotkaniem, które uświadomiło mi, że Fundacja powinna działać właśnie w tym kierunku była wizyta w Pasłęku, w domu dziecka, w którym później rozpoczęliśmy nasz program: “Recepta na sukces”. Nie zapomnę tego spotkania do końca życia. Przywitał nas, świętej pamięci już, pan dyrektor: świetny człowiek, który całe życie poświęcił dzieciom z domu dziecka. Oprowadził nas po całym terenie, wszystko pokazał, wytłumaczył, później zaprosił na obiad, gdzie na stół wjechała domowa grochówka, a potem ciasto upieczone przez miłe panie kucharki.
To była niesamowicie inspirująca rozmowa. Zobaczyłam właściwego człowieka na właściwym miejscu – z niesamowitą pasją i chęcią do działania. Pożegnaliśmy się, pojechałam odwiedzić moich rodziców, którzy mieszkają dziś niedaleko, w Ostródzie. No i opowiadam mamie nad zupą pomidorową, że byłam w domu dziecka w Pasłęku. A na to mama mówi – jak to w Pasłęku? Przecież tam mieszkało twoje kuzynostwo! I wtedy pomyślałam, że to był znak – pierwszy dom dziecka, który odwiedzam, a tu nagle osobiste historie rodzinne. Można nie wierzyć w przesądy, ale dla mnie to był znak, że droga, którą obraliśmy jako fundacja, jest dobra.
Czy podczas tych pierwszych spotkań, rozmów, nikt pani nie mówił, że domy dziecka to bardzo ciężka “działka”? Że to praca obarczona sporym bagażem emocjonalnym? Nie baliście się wziąć na siebie takiego ryzyka?
Nie. Jasne zdarza się, że kiedy myślimy o naszych dzieciach, o tym, czego doświadczyły, to łzy same napływają do oczu. Kiedy zaczynałam tę pracę, nie miałam pojęcia, w jakim stopniu będzie mnie ona obciążać, jak wpłynie na moje życie, także prywatne. Okazało się, że potrafię sobie z tym radzić.
Jakie dzieci mogą liczyć na pomoc Fundacji?
Pomagamy młodzieży usamodzielniającej się. Nie oznacza to jednak, że zamykamy oczy na problemy dzieci młodszych. Ostatnio niespełna 10-letniego chłopca, który próbował odebrać sobie życie. Sama jestem matką, dlatego dramaty dzieci szczególnie mnie poruszają.
Do każdego przypadku podchodzimy więc z uwagą i jeśli możemy — pomagamy: szukamy pomocy, psychologów dziecięcych, psychiatrów. Chcemy, żeby dzieci miały dostęp do jak największej liczby możliwości, bo problemów, z którym zmagają się podopieczni domów dziecka, jest mnóstwo, nie da się ich skatalogować. Im lepiej poznajemy ten świat, tym więcej ich odkrywamy. Ale to nas nie zraża. Pomagamy, jak możemy.
Ile dzieci korzysta z waszej pomocy?
W naszym przypadku ciężko mówić o liczbach. My nie dostarczamy rzeczy materialnych — oferujemy godziny szkolenia. Ich efekty widoczne są po dłuższym czasie. Bo jak przedstawić w liczbach pracę, którą terapeuta włożył w spotkania z dziećmi przez miesiąc? Zrobić filmik „przed i po” – najpierw ktoś był smutny, teraz jest wesoły? Sama wywodzę się ze świata liczb i tabelek, ale w pracy fundacyjnej nie potrzebuję wykresów.
O liczbach można pewnie mówić w kontekście skali problemu. Ile dzieci z domów dziecka wymaga pomocy psychologa?
Wszystkie. Większość dzieci trafia do domów dziecka już z traumą, dodatkowo potęgowaną przez sam fakt tej przeprowadzki. Jedne dzieci są silniejsze, inne słabsze, ale pomocy, żeby sobie z tym doświadczeniem poradzić, potrzebują wszystkie.
Domy dziecka zapewniają zazwyczaj wikt, opierunek, mieszkanie. Ale w sferze uczuciowej widać ogromne deficyty. Dzieci z domów dziecka są, jak to mówię, “zamrożone” – nie wierzą w siebie, boją się wyjść na zewnątrz, nie mają własnej inicjatywy.
Dyrektor domu dziecka pod Pasłękiem, o którym wspominałam, mawiał, że kiedy ma do wyboru: pomalować pokoje, czy wysłać dzieci na wakacje, zawsze wybierze to drugie. Chciał, żeby dzieci wykorzystały każdą okazję do rozwoju. A ściany? No cóż, będą niepomalowane trochę dłużej.
Przykładem tego, że mówimy o naprawdę wielkich deficytach, może być też historia jednej z dziewczyn z Pasłęka, niezwykle uzdolnionej plastycznie. Fundacja wystawiła jeden z jej obrazów na licytację. Sprzedał się za 16 tysięcy. Kiedy dyrektor zapytał tę dziewczynę, jak myśli, jaką kwotę udało się uzyskać, odpowiedź brzmiała: 50 zł. Na takim poziomie jest poczucie wartości tych dzieci.
Fundacja Erbud prowadzi również program mentorski: łączy w pary usamodzielniających się podopiecznych z pracownikami firmy. Pytanie, czy dzieci, które właściwie przestają być dziećmi, potrzebują jeszcze takich mentorów?
Tak, dzieci potrzebują mentorów. Potrzebują kogoś, do kogo mogą zadzwonić, zapytać o radę, niezależnie od sytuacji. Mentorzy dostrzegają problemy, których czasem nie dostrzegają sami wychowankowie. Zdarzało się, na przykład, że sfinansowaliśmy zabiegi poprawy zgryzu, tak żeby chłopak czy dziewczyna lepiej czuli się sami ze sobą. Dzięki mentorom dzieci kontynuują naukę, robią prawa jazdy. Korzyści są przeogromne.
Nie zawsze uda nam się stworzyć idealną parę: dobieranie wychowanków i mentorów nie zawsze jest łatwe. Ale kilkoro znalazło wspólny język, jest między nimi świetna chemia. To jest oczywiście trudny, ciężki projekt, dlatego cieszymy się z każdej osoby w naszej firmie, która się na coś takiego decyduje.
Na pewno prowadzicie selekcję, nie każdy się nadaje. Ale czy macie problem ze znalezieniem chętnych?
Trzeba pamiętać, że nie da się uszczęśliwić wszystkich na siłę. Nie każde dziecko z domu dziecka będzie chciało mieć mentora, nie każde jest na taką relację gotowe. Dwie strony muszą chcieć, dwie strony muszą się też polubić. My czuwamy nad tym, żeby się udało.
Nasz program “Recepta na sukces” służy temu, aby wyszukiwać w całej Polsce dzieci, które chcą w swoim życiu coś zmienić. Bo to nie jest regułą: niektórzy wychowankowie chcą po prostu opuścić dom dziecka, znaleźć jakąś pracę i żyć mniej więcej tak, jak do tej pory. Ale są też rodzynki, które nie chcą powtarzać błędów rodziców. Chcą więcej.
Takie dzieci wspieramy i takim przydzielamy mentorów, którzy pomogą im znaleźć pracę, napisać wniosek do urzędu, pokazują kierunek — czyli zrobi to, co w normalnej sytuacji robi rodzic.
Skąd pomysł, by założyć w Erbudzie fundację?
Nie robiłabym z tego sensacji. Jest 2021 r., uważam, że na pewnym etapie rozwoju działalności firmy to normalne, wpisane w codzienność przedsiębiorstwa jak dział HR czy księgowości. Mamy doświadczenie na rynku niemieckim – tam nikt nie pyta dużych solidnych firm czy pomagają, bo jest to oczywiste. To obowiązek biznesu.
Mamy 2500 pracowników, których wykształciły publiczne szkoły. Nasze kilkaset flotowych samochodów jeździ po publicznych drogach. Dzieci naszych pracowników bawią się na miejskich placach zabaw. Nie jesteśmy samotną wyspą, musimy brać aktywny udział w życiu społecznym. A przy okazji – pomaganie naprawdę jest dużym źródłem satysfakcji. Znacznie większym niż pomnażanie zysków. Z mężem zrozumieliśmy to już dawno temu.
Na stronie Fundacji znajdziemy taki opis waszych warsztatów: “Wychowankowie podczas warsztatów zdobywają różne umiejętności, niezbędne w samodzielnym życiu”. Co to znaczy? Jakich aspektów „normalnego życia” nie uczy dom dziecka? Przecież opuszczając placówkę wychowankowie dostają miejsce w mieszkaniu, pieniądze, może nawet pracę. To brzmi w miarę dobrze.
Zacznijmy od wydawałoby się prostych rzeczy – żeby umieć wypełnić PIT, podpisać umowę z operatorem sieci komórkowej. Niby dzieci są teraz zanurzone w wirtualnym świecie, ale często nie potrafią napisać porządnego maila do potencjalnego pracodawcy, przygotować CV. Jesteśmy od takiej pomocy – dzwonimy, wystajemy swoje w urzędach, tłumaczymy – netto będziesz miała tyle, brutto tyle.
Często w Fundacji robimy im takie ćwiczenie: kiedy przychodzą do nas z jakimś życzeniem, każemy im napisać podanie. Jak w urzędzie. Uargumentować, wybrać odpowiednią formę. W ten sposób uczymy ich motywować swoje potrzeby. Powiedzieć w prostych słowach: “Nie umiem angielskiego, a przyda mi się w przyszłej pracy, ponadto chcę oglądać filmy w oryginale. Proszę mi pomóc”.
Dzieci wychowane w normalnych domach od urodzenia uczestniczą w życiu rodzinnym. Codziennie obserwują, jak mama czy tata gotuje, sprząta, prowadzi rozmowy. Potrafią się pokłócić, a potem pogodzić – to trudna umiejętność. Wiedzą, że nie we wszystkim muszą być dobrzy, ale wiedzą też, co jest ich mocną stroną. Dzieci z domów dziecka tego nie widzą. Przychodząc do pracy czy na praktyki, są wyobcowani, nie bardzo potrafią nawiązać kontakt, relację, nawet rozmowę.
Ilu takich warsztatów potrzeba, aby wychowankowie zaczęli wychodzić ze swojej skorupy?
Aby zaleczyć pewne rany potrzebne są często lata psychoterapii. Trzeba też włożyć sporo własnej pracy. Początki są więc trudne. Mamy sporo przypadków, kiedy dzieci nie chcą się zgodzić na psychoterapię i nie można ich do tego zmuszać. To musi być ich decyzja. Do wszystkiego trzeba dojrzeć.
Powiedziała pani, że liczbami ciężko zmierzyć waszą pracę, to w takim razie jak wy sami mierzycie postępy? Kiedy program kończy się sukcesem?
Miarą naszych sukcesów są sukcesy naszych podopiecznych. Cieszymy się zawsze, gdy jesteśmy w stanie komuś pomóc. Ten chłopczyk o którym wspomniałam, który próbował się zabić, teraz ma się lepiej. Pół roku terapii za nim. Sytuacja jest na razie opanowana i to jest powód do radości.
Na razie cieszymy się z drobnych rzeczy, bo fundacja działa zaledwie 5 lat. Z rozmów z dyrektorami domów dziecka wiemy, że są wdzięczni, bo wiedzą, że mają gdzie zadzwonić po pomoc. Mają kogoś, kto im doradzi.
Naszym, a zwłaszcza mojego męża marzeniem jest to, żeby kiedyś szefem którejś spółki czy oddziału Erbudu został podopieczny fundacji. Tak – to byłby wielki sukces. Ale sukcesem jest już dla nas to, że ktoś nabrał w sobie tyle siły, bo napisać maturę.
Na podsumowania przyjdzie jednak czas później. Na razie skupiamy się na tym, żeby działać i pomóc jak największej liczbie dzieci.