– Tu zjesz posiłek bez hałasu, płaczu i nerwów – artykuł o restauracjach warszawskich, w których "zjemy jedynie w towarzystwie dorosłych" jest szeroko komentowany od kilku dni. Niektórzy uznali, że to dyskryminacja rodziców, inni, że świetny pomysł i alternatywa dla "rozkrzyczanych" lokali.
Restauracja bez dzieci poszukiwana
Dziennikarz portalu naszemiasto.pl przywołał historię z jednej z grup na Facebooku. Mieszkaniec Warszawy zapytał, czy znajdzie na Ursynowie restaurację z zakazem wstępu dla dzieci. Podkreślił, że "chętnie zjadłby kolację w ciszy". Wielu komentujących go skrytykowało.
Nie da się jednak ukryć, że znalezienie takiego lokalu graniczy z cudem. W stolicy znajdziemy wiele miejsc dedykowanych rodzinom – na ich terenie są place i kąciki zabaw, książeczki, kolorowanki i zabawki, a w wielu z nich również dostosowane do najmłodszych menu.
Nawet jeżeli lokal pozbawiony jest wymienionych udogodnień, to oficjalnie żaden ze znajdujących się na mapie miasta nie jest "strefą wolną od dzieci". Czy gdyby był, to można by to uznać za przejaw dyskryminacji?
"Kogo następnego wykluczymy?"
Zdania w tej kwestii są podzielone. – Ciekawa jestem, kogo następnego wykluczymy ze społeczeństwa. Może osoby starsze, może jakiś inne pomysły rodem z apartheid? Ludzie myślcie... – napisała jedna z kobiet. O dziwo, podobnych głosów wcale nie było tak wiele. Chyba coraz bardziej doceniamy, że takie pomysły nie są segregacją, a dostosowywaniem miejskiej przestrzeni dla każdego. Bo jak się okazało lokale "bez dzieci" miałyby wielu potencjalnych klientów.
– Właśnie wracam z mężem z podróży, którą odbyliśmy bez trójki naszych dzieci. Myślę, że takie miejsca mogą być eksplorowane przez małżonków z kartą dużej rodziny częściej niż przez bezdzietnych – słowa tej internautki polubiły setki osób. Podobnych opinii znalazło się więcej.
– Sama mam dzieci, ale czasami po jakimś wyczerpującym maratonie pracy, obowiązku dnia codziennego miło by było odpocząć od tego wszystkiego. Udać się w miejsce, gdzie nie ma właśnie biegających dzieci i rodziców, którzy robią 10 razy więcej hałasu koło własnego dziecka niż ono samo – napisała kolejna kobieta, a inna jej wtórowała. – Zgadzam się, też mam dzieci, a gdy wychodzę raz w miesiącu z koleżankami do restauracji, to chyba bym nie zniosła sytuacji, gdyby na takim spotkaniu stolik obok siedziała rodzina z dwójką rozbrykanych dzieci.
Nie chodzi zatem o demonizowanie najmłodszych, ale przyznanie, że tak, dzieci bywają męczące i nieznośne, a sytuacja staje się beznadziejna, gdy są w lokalu z rodzicami, którzy nie kontrolują tego, co robią ich pociechy.
W stolicy jest wiele lokali "przyjaznych rodzicom", więc trudno mówić o dyskryminacji. Obecnie można nawet pokusić się o stwierdzenie, że każdy przy odrobinie chęci znajdzie przestrzeń dla siebie – psio- lub kociolubną, z kącikiem dla dziecka, z warsztatami rowerowymi, projekcjami filmów czy zajęciami plastycznymi.
Wybralibyście się do restauracji, która gwarantowałaby brak dziecięcego towarzystwa?