Z danych Związku Nauczycielstwa Polskiego wynika, że do strajku dołączy aż 78 proc. szkół i przedszkoli z całego kraju. Belfrzy żądają podwyżek, a wyegzekwować je chcą poprzez masowe przejście na L4. A co by się stało, gdyby nauczyciele zarabiali tyle, na ile oceniane są ich usługi...?
W dyskusji o zarobkach nauczycieli pojawiła się świeża perspektywa: „Wychodząc od fryzjera, wystawiamy mu ocenę, wychodząc od mechanika wystawiamy mu ocenę (…) I ta ocena przekłada się na liczbę przyszłych klientów (…) Co by się stało z rynkiem nauczycieli, gdyby każdy absolwent musiał ocenić swoich byłych już nauczycieli?” - pisze na otwartej grupie na Facebooku „Szkoła Minimalna” nauczyciel fizyki, Marcin Stiburski.
Nauczyciel jak mechanik
Na wstępie swego postu nauczyciel zrównuje swój zawód z innymi zawodami. Porównuje nauczycieli do mechaników, kelnerów i fryzjerów, którzy zarabiają tyle, na ile oceniane są ich kwalifikacje.
„(...) wychodząc z restauracji, wystawiamy ocenę. I ta ocena przekłada się na liczbę przyszłych klientów. Czasami dajemy także napiwek, wyrażając swoje zadowolenie z wykonanej usługi.
(…) Ponoć klient zadowolony poleci usługę 10 kolejnym, ale niezadowolony zniechęci aż 100. Co by się stało z rynkiem nauczycieli, gdyby każdy absolwent musiał przed odebraniem świadectwa i wypełnieniem obiegówki ocenić swoich byłych już nauczycieli? Co by się stało, gdyby od takiej oceny zależała pensja nauczyciela w kolejnym roku szkolnym?” - pisze Stiburski.
Dodaje, że można oczywiście odrzucić oceny skrajne, można też w ocenie nauczycieli uwzględniać oceny z poprzednich okresów pracy, by uniknąć ogromnych różnic wyników. Jednak czy i w tych łagodzących okolicznościach nauczyciele odważyliby się, by ich pensja zależała od wyników i zadowolenia „klientów”?
„Czy podjęlibyśmy to ryzyko, z którym zmaga się codziennie każdy fryzjer, czy kelner? Czy gdyby obecna proponowana pożyczka w wysokości 1000 zł lub nawet 2000 zł w całości zależałaby od oceny uczniów, czy to zmieniłoby charakter naszego zawodu?” - pyta fizyk, najpewniej sugerując w ten sposób, że jako nauczyciel nie czuje się lepszym, bardziej zasłużonym człowiekiem niż każdy inny dorosły człowiek pracujący.
Stiburski pisze wprost: „Przyznajmy się szczerze, ale tzw. egzaminy na kolejne stopnie awansu to tzw. malowanie trawy na zielono lub grabienie morza. To cyrk, w którym z konieczności uczestniczymy. Ale ten cyrk nie ma kompletnie nic z oceny naszej realnej codziennej pracy, z naszymi klientami, czyli naszymi uczniami”.
Tymi słowami nauczyciel wsadził kij w mrowisko.
Szkoła jest dla dzieci
Wśród komentujących są głównie nauczyciele. Wielu z nich stwierdza, że to dobry tok rozumowania. Że takie podejście do sprawy wyeliminowałoby szkodliwe zachowania, krzywdzące dla uczniów sytuacje. Inni zauważają, że dokładnie tak funkcjonują prywatne uczelnie i szkoły zagraniczne – nauczyciele doceniani są za realne zasługi i nie boją się oceny dzieci.
W dyskusji pojawia się również pomysł, by nie dzieci, a rodzice wybierali kadrę dla swoich pociech. „Przede wszystkim każdy nauczyciel przed podjęciem pracy z dzieckiem powinien przedstawiać rodzicom swoje CV” - komentuje Marcin Stiburski.
Ponadto, w szkołach zagranicznych, np. w Stanach Zjednoczonych, nauczyciele przedstawiają się rodzicom swoich uczniów w formie księgi nauczycieli. W Polsce rodzice często nawet z widzenia nie znają ludzi, którzy uczą ich dzieci.
Nauczyciele w komentarzach wspominają również o głosowaniu na nauczyciela miesiąca. Jury to oczywiście uczniowie, a sam ranking ma być pozytywną motywacją.
W całej dyskusji pojawiają się jednak dwa sporne wątki. Pierwszy dotyczy sprzeciwu wobec samego oceniania. Coraz więcej nauczycieli i rodziców sprzeciwia się stawianiu ocen. Mamy coraz większą świadomość, jak codziennie ocenianie pracy i umiejętności naszych dzieci na nie wpływa.
– Wiem, że nagrody i kary (czyli motywacja zewnętrzna) skutecznie wygaszają motywację wewnętrzną. Każde dziecko ma naturalną potrzebę rozwoju – jak usłyszałam kiedyś od Agnieszki Stein: "Mózg nie żyje po to, żeby się uczyć, tylko uczy się po to, żeby żyć". Stosując nagrody i kary w postaci ocen, odsuwamy uwagę dziecka od tego, co najważniejsze, czyli od samego procesu uczenia się, a kierujemy ją na pozyskane za uczenie się fanty – mówiła w rozmowie z MamaDu pani Magdalena, nauczycielka z warszawskiej Szkoły Podstawowej nr 236 im. Ireny Sendlerowej i mama Oskara, który jest uczniem 4. klasy SP i... nie zna średniej swoich ocen.
Można zatem uznać, że ocenianie – tak jak szkodzi dzieciom, może zaszkodzić również nauczycielom i negatywnie wpłynąć na ich podejście do pracy. Niby logiczne, jednak wiadomo, że w prawdziwym świecie to uczniowie są oceniani na każdym kroku. Skoro oni mogą być narażani na negatywne konsekwencje, to dlaczego nauczyciele nie mogą? W końcu szkołą jest dla dzieci, nie dla nauczycieli.
I tu pojawia się drugi problemowy wątek – zdaniem niektórych dzieci nie są w stanie rozsądnie ocenić nauczyciela. Argumenty to: niestabilność emocjonalna oraz inna perspektywa po latach, czyli w domyśle brak dojrzałości. Na to Stiburski doradza... „premię po latach” i stwierdza: „Nastolatek i dziecko doskonale potrafi oceniać. Tylko nie ma narzędzi”.
Marcin Stiburski po raz kolejny pokazał w swym podejściu do zawodu i samego nauczania, że nauczyciele nie powinni zapominać, jaka jest ich rola, że nie stoją w hierarchii wyżej niż uczniowie, że do osiągnięcia celu czasem lepiej zboczyć z utartej ścieżki i wydeptać nową.
Puentą wpisu Marcina Stiburskiego jest apel: „Dajmy naszym uczniom prawo dawania nam napiwków”. Gdyby nauczyciele zastosowali się do tej rady, a opinie dzieci rzeczywiście wpływałyby na wysokość przelewu, belfrzy zarabialiby krocie, dzieci kochałyby szkołę, a strajk byłby pomysłem bardzo abstrakcyjnym.