Historia, jakich coraz więcej ze smutkiem obserwuję. Pokłosie naszych czasów, naszej pogoni za osobistym szczęściem, nieważne jakim kosztem zdobytym. Najpierw – piękna ona, piękny on, piękna ich miłość. Zakochani, narzeczeni, poślubieni – z pompą, ku radości rodziny, która nie mogła się doczekać sformalizowania ich związku, by wreszcie było „po Bożemu”.
Ochy i achy, wesele, potem ciche nadzieje dziadków na rychły podarunek w postaci wnucząt. I dzieje się, marzenia się spełniają – rodzi się zdrowy rumiany potomek. Z początku wszystko idzie gładko – matka zmęczona, ale szczęśliwa, ma wiele par rąk do pomocy, choć i tak największy ciężar nowej roli dźwiga sama. Ojciec – podekscytowany, drżącą ręką przewija, karmi niemowlę. Jak to zwierzę zadaniowe – wybiera pieluchy, kaszki, foteliki najbezpieczniejsze, wózki najbardziej zwrotne. Duma wypisana na twarzy, z satysfakcją łowi spojrzenia pełnych podziwu kobiet, gdy po pracy pcha przed sobą wózeczek.
Potem coś pęka Dziecko choruje, poważnie lub niepoważnie, chronicznie lub od czasu do czasu. Nie jest jak w reklamach – marudzi, jęczy, zawodzi, przy ząbkowaniu trudno zmrużyć jedno oko, o obu nie wspominając. Kobieta, wyczerpana, przytłoczona nadmiarem emocji, brakiem snu, ograniczonym kontaktem z otoczeniem, zmienia się w roszczeniowe zombie. Nie wita z obiadem, nie ma czasu ani ochoty na kreatywne rozmowy, nie jest tym miłym kociakiem, który rzucał mu się w ramiona co wieczór, słał w dzień słodkie smsy, gdy tęsknili do siebie w pracy.
Pora się ewakuować Najpierw ucieka w pracę, ktoś musi zarobić na utrzymanie rodziny. Potem okazuje się, że pilnie potrzebują go na drugim końcu kraju, zatem, choć szalenie mu przykro, coraz częściej wyrusza w delegacje. Później nocuje u matki, musi się przecież wyspać, a nie da się w domu, w którym co noc dziecko urządza koncerty, aż puchną uszy. Jego żona, coraz bardziej zdezorientowana, ma coraz więcej pretensji. Koń, jaki jest, każdy widzi – koledzy współczują w domu hetery, koleżanki chętnie pocieszają.
I mamy już finał – nagle odnajduje miłość swego życia, kogoś, kto daje mu o wiele więcej niż niedawno poślubiona małżonka. Kto pogłaszcze, zrozumie, oferuje wikt, opierunek, namiętne noce i spokojne poranki. Bez pieluch, bez ulewania, bez histerii nie wiadomo o co. Ma cierpliwość, jakiej u żony nie pamięta, wszystko, co przed dzieckiem, utknęło w magmie amnezji. Miłość, tak to na pewno to. Ta jedyna, wyjątkowa, na którą czekał całe życie. Stawia sprawę jasno, uczciwie, konkretnie.
Nie kocham cię już, rozstańmy się w zgodzie I zanim żona wychodzi z pierwszego szoku, już są papiery u prawnika, już przeprowadza on, zadaniowy, samodzielny, obrotny, rozwód w wersji light, rzecz jasna na swoich warunkach. I dalej gra przykładnego tatusia, co to alimenty płaci systematycznie, z górką, co drugi weekend zabiera dziecię do siebie, kupuje drogie zabawki. Może z czasem przeprowadzi się gdzieś w świat, ale cóż, takie życie, szef każe, pracownik musi. Wtedy ujrzy dziecko dwa razy w roku, będzie tatusiem na odległość, z czasem stanie się dla dziecka obcą osobą.
Beztrosko porzuca całą rodzinę Jest przyczyną dramatu dziadków, i jednych, i drugich. Rozwód kładzie się cieniem na kręgu krewnych. Wszyscy są zmartwieni, skonsternowani, pełni smutku, żałoby – bo oto szczęśliwe młode małżeństwo, bez problemów finansowych, mieszkaniowych, nagle, z dnia na dzień, rozpada się jak domek z kart. Żona pyta przed rozwodem, co się stało, nawet po rozwodzie zachodzi w głowę, co poszło nie tak. Nie było kłótni, przemocy, nie było niczego, co powszechnie wiąże się z przedrozwodowym dramatem, z brakiem uczucia, którego efektem jest spotkanie w sądzie. Widać uczucia jednak zabrakło w momencie, gdy najbardziej go potrzebowali.
Nic to, trzeba walczyć o osobiste szczęście, o spokój ducha, którego nie można odnaleźć w domu, w którym wszystko się kręci wokół małego dziecka. W filmach, książkach, popkulturze mamy coraz więcej pozytywnych przykładów sytuacji, w której ludzie zmieniają całe życie, aby wreszcie osiągnąć pożądany stan. Nie szkodzi, że nieustanne gonienie za miłością prawdziwą to jak chęć złapania tęczy – znika, gdy tylko się do niej za bardzo zbliżysz. I choć nie brakuje mu determinacji, już tylko moment dzieli go od skonstatowania, że ta niezwykła kobieta, która śpi teraz obok niego w przezroczystej haleczce, za moment również mu się znudzi.
Ma swoją miłość, dzielnie ją wywalczył Co było przedtem, odchodzi w niepamięć. Tylko po co – niszczyć życie osobie, którą się powinno kochać najbardziej na świecie. Po co w ogóle zaprzątać sobie głowę rodzicielstwem, jeśli nie jest się gotowym na oddanie kawałka siebie małej istocie. Dlaczego myśleć, że „jakoś to będzie” i się „ułoży samo”, skoro nigdy nie było się gotowym na choć odrobinę ustępstwa. Zakładanie rodziny w stylu odhaczania kolejnej rubryki, żeby kiedyś pochwalić się spłodzeniem potomka to egoizm w czystej postaci. Na bok odkładam uczucia kobiety, która jeszcze wiele lat będzie zadawać sobie pytania, co by było, gdyby bardziej się starała, co mogła zrobić lepiej.
Wiele lat będzie marzyła, że wróci kiedyś z bukietem kwiatów, przeprosi, powie, że żartował. Wmawia sobie, że nadal są przyjaciółmi, że jest prawie tak jak w małżeństwie, że zawsze będzie mogła na niego liczyć. W związku z Piotrusiem Panem, chłopcem, który jest nawykły wyłącznie do brania, niestety niczego nie da się przewidzieć i lepiej nie pokładać w nim żadnych nadziei. On daje i bierze według wyłącznie swoich potrzeb i swego uznania. To nie jego wina, że nie sprawdził się w roli ojca, widać tak miało być. Podlewa pseudopsychologicznym sosem egoistyczne pragnienie, by żyć bez zobowiązań, przekonuje otoczenie, a przede wszystkim samego siebie, że lepiej być dobrym ojcem na odległość, raz na jakiś czas, niż kiepskim na co dzień. Trudno, nie sprawdził się, bardzo mu przykro – gdy to mówi, wylewa krokodyle łzy.
Szkoda, że odbiera własnemu dziecku to, co najdroższe, kotwicę, by mogło się w życiu wygodnie umościć. Poczucie bezpieczeństwa, zawarte w codziennym wezwaniu: Tato.