Nie wiem czy was też, ale mnie krew zalewa, kiedy słyszę rodziców mówiących w ten sposób do dzieci. I nie, nie jest to ewenement, ani wyraz językowego ubóstwa, bardzo często takie wypowiedzi padają z ust wykształconych, elokwentnych ludzi. W jednej chwili rozmawiają z tobą o kulturze, sztuce czy polityce, a za chwilę podchodzą do wózka czy łóżeczka i wypowiadają się tak, jakby w ciągu minuty zniknęła im połowa mózgu. Przepraszam bardzo, ale tak właśnie to brzmi.
Przesadne zdrabnianie wyrazów nie jest problemem jedynie estetycznym. Ma ono oprócz tego szereg negatywnych konsekwencji logopedycznych i psychologicznych i to głównie ze względu na nie, należy postarać się wyplewić ten szkodliwy zwyczaj.
Należy odróżnić zdrobnienia od używanych w stosunku do dzieci spieszczeń. Zdrobnienia to np. ręka-rączka, kot-kotek. Spieszczenie wystąpi wtedy, kiedy z ręki robi się rąsia, a z kotka kiciuś. Jak widać, te pieszczotliwe formy są słuchowo bardzo odmienne od słów z których się wywodzą, co może prowadzić to do sytuacji w których dziecko wie, gdzie ma nózię, ale nie ma pojęcia gdzie jest jego noga. Konsekwencją tego są trudności ze zrozumieniem prostych poleceń i kłopoty w komunikowaniu się w zwykłym, zrozumiałym dla wszystkich języku. Podobnie w przypadku imion: są rodzice, którzy wcale ich nie używają, co może być poważnym problemem, kiedy dziecko np. zgubi się w sklepie. Kogo wtedy szukać- Adama czy Dudusia? Jeszcze inną, choć najważniejszą kwestią jest budowanie wypowiedzi kierowanych do dzieci tak, jakby mówiło to inne dziecko: "ojejutku, ale maś umaziane jąćki", "jakie bzidkie bubu śobie źjobiłeś". Słuchające takiego języka dzieci nie rozwijają swojego słownictwa (tylko mama wie, czym jest owo "bubu"), a także utrwala się u nich nieprawidłowy wzorzec słuchowy wyrazów, co może mieć wpływ na powstanie wad wymowy.
Mamy więc dziecko, które ma problemy z dogadaniem się z rówieśnikami i ze zrozumieniem tego, co inni do niego mówią. Czy może spotkać je jeszcze coś gorszego? Tak, bo te sytuacje zazwyczaj wiążą się ze wstydem. Przedszkolak rozumie już coraz więcej i zaczyna porównywać to co dzieje się w przedszkolu, z tym co spotyka go w domu. W pewnym momencie może poczuć się zażenowany, kiedy z „dzielnego Pawełka” w obecności mamy zostaje zdegradowany do „małego niuniusia”. Nic dziwnego, że zacznie protestować! Gorzej, jeśli te protesty spełzną na niczym. Istnieje wtedy niebezpieczeństwo, że przedszkolak podda się i zacznie znów zachowywać się jak „mała dzidzia”, skoro w domu go za nią mają.
Jeśli już musimy, to lepiej zdrabniać niż spieszczać. Używanie pieszczotliwych wyrazów bardzo często jest wyrazem miłości rodzica. Używanie łagodnego tonu ma na celu przekazanie czułości i pozytywnych uczuć. Nie ma w tym nic złego, że naszymi słowami mamy czasem ochotę utulić malucha. Problem pojawia się nie wtedy kiedy używamy takich określeń, a kiedy ich nadużywamy i nie wprowadzamy zamienników. Dziecko od początku powinno znać prawidłowe brzmienie języka i pełne nazwy otaczających go przedmiotów. Pieszczotliwe słowa powinny być więc zarezerwowane dla wyjątkowych momentów czułości, a nie używane na co dzień.