Język matek
Nie wiem czy was też, ale mnie krew zalewa, kiedy słyszę rodziców mówiących w ten sposób do dzieci. I nie, nie jest to ewenement, ani wyraz językowego ubóstwa, bardzo często takie wypowiedzi padają z ust wykształconych, elokwentnych ludzi. W jednej chwili rozmawiają z tobą o kulturze, sztuce czy polityce, a za chwilę podchodzą do wózka czy łóżeczka i wypowiadają się tak, jakby w ciągu minuty zniknęła im połowa mózgu. Przepraszam bardzo, ale tak właśnie to brzmi.
O języku matek (i ojców, choć wydaje mi się, że to występuje rzadziej) można by napisać całe rozprawki, podejrzewam, że udałoby się stworzyć z niego całkiem opasły słownik i rozpisać państwowe egzaminy. To fenomen na skalę esperanto, lingwistyczny twór, który pojawił się na ziemi by zwalczyć poprawną polszczyznę. Te wszystkie piciusie, smoczusie, pisie, misie, buziulki, pindolki… Część dzieci nie ma nawet szans poznać prawidłowych słów, bo od urodzenia chowana jest w zdrobnieniowym gettcie!
Problemy logopedyczne
Przesadne zdrabnianie wyrazów nie jest problemem jedynie estetycznym. Ma ono oprócz tego szereg negatywnych konsekwencji logopedycznych i psychologicznych i to głównie ze względu na nie, należy postarać się wyplewić ten szkodliwy zwyczaj.
Pierwsze kompetencje językowe nabywamy jeszcze przed urodzeniem. To właśnie wtedy dziecko oswaja się z akcentem, brzmieniem i melodią języka. Później, im jest starsze, tym więcej zaczyna rozumieć dzięki intonacji i melodii. Jeśli ta melodia jest zniekształcona, to późniejsza nauka języka może sprawiać dziecku większe problemy niż jego rówieśnikom. Nie będzie ono potrafiło rozumieć komunikatów słownych (wspomaganych przez intonację) i będzie tez miało problem z ich nadawaniem, rozróżnianiem pytań od twierdzeń i prawidłowym odczytywaniem emocji nadawcy.
Dziecko, do którego mówi się tylko sobie znanym językiem, będzie miało problem z komunikowaniem się z rówieśnikami. Sytuacje, kiedy próbuje coś przekazać i nie jest rozumiane mogą stać się źródłem dużej frustracji. Znacznie opóźnia to rozwój mowy, ponieważ takie dziecko, które znajduje się na początku edukacji przedszkolnej, zamiast doskonalić swoje umiejętności językowe, musi uczyć się od nowa podstawowego słownictwa. Nie potrafi zrozumieć, dlaczego mimo tego, że głośno i wyraźnie krzyczy „dusia”, nikt w przedszkolu nie rozumie, że chodzi mu o poduszkę.
Problemy psychologiczne
Mamy więc dziecko, które ma problemy z dogadaniem się z rówieśnikami i ze zrozumieniem tego, co inni do niego mówią. Czy może spotkać je jeszcze coś gorszego? Tak, bo te sytuacje zazwyczaj wiążą się ze wstydem. Przedszkolak rozumie już coraz więcej i zaczyna porównywać to co dzieje się w przedszkolu, z tym co spotyka go w domu. W pewnym momencie może poczuć się zażenowany, kiedy z „dzielnego Pawełka” w obecności mamy zostaje zdegradowany do „małego niuniusia”. Nic dziwnego, że zacznie protestować! Gorzej, jeśli te protesty spełzną na niczym. Istnieje wtedy niebezpieczeństwo, że przedszkolak podda się i zacznie znów zachowywać się jak „mała dzidzia”, skoro w domu go za nią mają.
Takie dzieci bardzo często nie są gotowe do podjęcia edukacji przedszkolnej i kiedy znajdują się w grupie rówieśników, przeżywają duży szok. Odstają od innych pod względem językowym i emocjonalnym, przyzwyczajone do traktowania jak maluszki nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Problem ten nie kończy się wraz z końcem dzieciństwa. Wzorce językowe jakie wynosimy z domu rodzinnego, zostają z nami przez całe życie. Znajoma opowiadała mi o mężczyźnie, który w sytuacji intymnej potrafił określić swoje genitalia mianem „pindolka”. Jak łatwo sobie wyobrazić, ona też miała spory problem, żeby się w tej rzeczywistości odnaleźć.
Zdrabniać czy nie zdrabniać?
Jeśli już musimy, to lepiej zdrabniać niż spieszczać. Używanie pieszczotliwych wyrazów bardzo często jest wyrazem miłości rodzica. Używanie łagodnego tonu ma na celu przekazanie czułości i pozytywnych uczuć. Nie ma w tym nic złego, że naszymi słowami mamy czasem ochotę utulić malucha. Problem pojawia się nie wtedy kiedy używamy takich określeń, a kiedy ich nadużywamy i nie wprowadzamy zamienników. Dziecko od początku powinno znać prawidłowe brzmienie języka i pełne nazwy otaczających go przedmiotów. Pieszczotliwe słowa powinny być więc zarezerwowane dla wyjątkowych momentów czułości, a nie używane na co dzień.
Poza tym, drogie matki, tego się po prostu nie da słuchać…
Należy odróżnić zdrobnienia od używanych w stosunku do dzieci spieszczeń. Zdrobnienia to np. ręka-rączka, kot-kotek. Spieszczenie wystąpi wtedy, kiedy z ręki robi się rąsia, a z kotka kiciuś. Jak widać, te pieszczotliwe formy są słuchowo bardzo odmienne od słów z których się wywodzą, co może prowadzić to do sytuacji w których dziecko wie, gdzie ma nózię, ale nie ma pojęcia gdzie jest jego noga. Konsekwencją tego są trudności ze zrozumieniem prostych poleceń i kłopoty w komunikowaniu się w zwykłym, zrozumiałym dla wszystkich języku. Podobnie w przypadku imion: są rodzice, którzy wcale ich nie używają, co może być poważnym problemem, kiedy dziecko np. zgubi się w sklepie. Kogo wtedy szukać- Adama czy Dudusia? Jeszcze inną, choć najważniejszą kwestią jest budowanie wypowiedzi kierowanych do dzieci tak, jakby mówiło to inne dziecko: "ojejutku, ale maś umaziane jąćki", "jakie bzidkie bubu śobie źjobiłeś". Słuchające takiego języka dzieci nie rozwijają swojego słownictwa (tylko mama wie, czym jest owo "bubu"), a także utrwala się u nich nieprawidłowy wzorzec słuchowy wyrazów, co może mieć wpływ na powstanie wad wymowy.