"Muszę pracować na dwa etaty, to moja życiowa konieczność. W Polsce nie da się inaczej"
List do redakcji
21 marca 2016, 16:51·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 21 marca 2016, 16:51
Reklama.
Budzik dzwoni o 4 rano. Od poniedziałku do piątku. Wstaję od razu, bo opcja „jeszcze 10 minut” nie jest dla mnie. Po cichu, żeby tylko nie obudzić śpiącej za ścianą 7-letniej córki, robię kawę. Z gorącym kubkiem siadam na kanapie i wpatruje się w wiszący na ścianie zegar. Zdążę? Mam tylko 30 minut, żeby przygotować się do wyjścia. A kanapki dla Oli? Jeśli ich nie zrobię, znowu spóźni się na pierwszą lekcję. A jeśli opiekunka znowu nie przyjdzie na czas? Spóźnię się na pociąg, złapie kolejny, ale w pracy znów będę za późno. Już mam przed oczami wściekłego szefa i nadzieję, że kolejny raz uwierzy w zapewnienia, że to ostatni raz.
Chyba źle zaczęłam? To może od początku
Mam na imię Łucja. Jestem księgową z 7-letnim stażem pracy. Od 5 lat pracuję na dwa etaty. To moja życiowa konieczność bo w Polsce inaczej się nie da.
A i zapomniałabym. Jestem też matką samotnie wychowującą dziecko, po części na własne życzenie. Ale, spokojnie. Nie będę tego wykorzystywać i epatować swoją „samotnością”. Nie uważam też, że z faktu bycia samotną matką należy mi się więcej i więcej też mogę. Nie oczekuję słów wsparcia i zrozumienia. Dlaczego to piszę? Bo mam dość artykułów opisujących trudy bycia samotną matką, przekonujących, że macierzyństwa z pracą połączyć się po prostu nie da, i jak bardzo nieszczęśliwe są kobiety pracujące w korpo od-do, bo cierpli ich rodzina. Chcesz znaleźć złoty środek? Nie znajdziesz. Nie w Polsce.
Pracę (pierwszą) zaczynam o 6 rano.
Pod warunkiem, że opiekunka przyjdzie na czas. Jeśli nie, do pracy docieram na 6:30, czasem nawet na siódmą. Kończę o 14 i mam tylko 30 minut, żeby znaleźć się w drugim biurze, z którego wyjść mogę najwcześniej o 19. Próg domu przekraczam o godzinie 20:30. Czeka na mnie moja 7-letnia córka, która ze zmęczenia ledwo trzyma się na nogach. Jak ci minął dzień? Co nowego w szkole? Staram się dowiedzieć jak najwięcej, ale…brakuje mi czasu.
Mieszkamy pod Warszawą, do pracy w stolicy dojeżdżam kolejką. Nie stać mnie na samochód, ani na paliwo, a tym bardziej na mieszkanie blisko którejkolwiek pracy. 5 dni w tygodniu przychodzi opiekunka, która czeka, aż Ola wstanie, odprowadza ją do szkoły, a potem z niej odbiera, robi zakupy i przygotowuje obiad, no i czeka aż wrócę do domu. Taka dobra babcia z jedną różnicą: jej trzeba zapłacić. Niestandardowe godziny pracy, niestandardowa kasa – tak usłyszałam. I ma „babcia” rację.
Kiedy Ola zaśnie, włączam komputer i siadam do pracy
Sen? 4, góra 5 godzin. Organizm się przyzwyczaja, da się z tym żyć. Weekend? Najczęściej nadganiam zaległości i staram się uporządkować papiery, których nie dałam rady uporządkować w tygodniu. A Ola? Tęskni. Ma żal. I ma do tego prawo. Żeby z wszystkim się wyrobić „sprzedaje” ją pod opiekę przyjaciółce, która też ma córkę w jej wieku. Czy mam wyrzuty sumienia? Jak cholera.
„Dlaczego nigdzie nie wyjeżdżamy? Dlaczego nie chodzimy do zoo? Dlaczego nie zabierasz mnie do kina?” usłyszałam z ust mojej małej dziewczynki. Wiecie, że nie wiedziałam co mam odpowiedź? Prawdę? „Córeczko, pracuję. Jak będziesz dorosła, to zrozumiesz”. To najgorsze co mogłabym powiedzieć. 7-latka ma to zrozumieć? Nie. Dla niej liczy się to, że mama znów siedzi przed komputerem i krzyczy na nią, gdy zada „głupie” pytanie. Wstyd mi. Wstyd mi za siebie. I za ten kraj, też mi wstyd.
Chciałabym być matką, która ma czas dla swojej córki
Matką, która nie tylko mówi, że jej dziecko jest dla niej najważniejsze, ale też robi wszystko, aby jej dziecko tak właśnie się czuło. A nie mogę. Muszę pracować, muszę z uśmiechem na ustach przyjmować każde kolejne zlecenie szefa i zapewniać, że na pewno zdążę. Nieważne, że mam dziecko. Nieważne, że poza pracą istnieje też jakieś inne życie. A może nie? Może nie istnieje?
Kiedy Ola złamała w szkole nogę, to "babcia" musiała do niej przyjechać. Ja nie mogłam. Nie mogłam, bo wisiała nade mną wizja zwolnienia. Mam przecież "śmieciówkę", niewiele więc mogę. A szkolne przedstawienie, w którym występowała moja córka? Oglądałam tylko na zdjęciach. A życie osobiste? Miłość? Dajcie spokój. Już nie pamiętam jak smakuje seks.
"Zrezygnuj z jednej pracy, dasz radę. Na pewno"- słyszałam. Nie, nie dam. Jeśli chcę, żeby moja córka mogła uczyć się angielskiego, mogła wyjechać z rówieśnikami latem na kolonie, a zimą na zimowisko...nie mogę.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę żadnych ulg, nie chcę "500 zł na dziecko". Chcę żyć. Normalnie żyć. Mówimy o "dobrej zmianie"? Gdzie? Bo nie widzę.
Nie przekonacie mnie, że w Polsce można dobrze żyć. Od lat próbuje i od lat państwo rzuca mi kłody pod nogi. Umowa o pracę? Te czasy się skończyły, sorry - ciągle słyszę. Za mało dostajesz? Znajdź drugą pracę - znowu słyszę. Urlop? Jaki urlop? Nie przysługuje ci!
Boję się, że za x lat, gdy moja córka będzie wspominać swoje dzieciństwo, zapyta mnie: "Mamo, gdzie byłaś?" Co mam jej odpowiedzieć? Prawdę? Nie żartuj.