„Może jak będziesz jadła jabłka, to ci te włosy nie wypadną?” - zapytał mój syn. Miał zaledwie 9 lat, a ja miałam raka
List czytelniczki
21 października 2015, 17:14·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 21 października 2015, 17:14
„Ale może jak będziesz jadła jabłka to ci te włosy nie wypadną?” spytał z nadzieją w głosie mój dziewięcioletni syn. Zgodnie ze swoją wiedzą i rodzicielską uczciwością odpowiedziałam, że nie wiem, czy to zadziała, ale spróbuję.
Reklama.
Na co on stwierdził, że chyba już nie chce reszty frytek. Taki był finał najtrudniejszej, jak dotąd, rozmowy z moim dzieckiem. Nie padło w niej słowo „śmierć”, skupiłam się na wysiłkach lekarzy, którzy starali się mnie wyleczyć. Na kolejnych etapach terapii. Kiedy, co i w jakim celu. I jednocześnie obiecałam, że odpowiem, na każde pytanie. W sumie było spokojnie.
Co roku, kilkanaście tysięcy kobiet Czy tak wyobrażałam tę rozmowę? Nie, nie miałam pojęcia, jak się potoczy. Tak samo, jak kilka tygodni wcześniej nie wiedziałam, jak zareaguję słysząc potwierdzoną diagnozę – rak piersi. Statystyka jest nieubłagana, co roku w Polsce ten nowotwór zostaje rozpoznany u kilkunastu tysięcy kobiet. Padło na mnie. Trzeba się leczyć.
Rodzina i znajomi wiedzieli właściwie od początku. Dzieci – nie. Uznałam, że na początkowym etapie ta wiedza jest im zbędna. Przedszkolak nie zrozumie, syn miał przed sobą koniec semestru i wyjazd na narty. Chciałam, żeby jak najdłużej wszystko toczyło się „normalnie”. Ale po pierwszej chemii nieuchronnie zbliżał się moment, kiedy wiedziałam, że zaczną wypadać mi włosy. Nie można już było dalej tego odwlekać. Intuicyjnie uznałam, że należy im się szczerość.
Jak się okazało, późniejsza lektura wypowiedzi psychologów na ten temat potwierdziła moje zdanie. Wolałam też zdążyć przed innymi spostrzegawczymi dziećmi, które mogły by uświadomią syna w dziedzinie onkologii, przywołując najsmutniejsze przykłady, bo takie przecież najłatwiej zapadają im w pamięć. Spróbujcie wtedy to odkręcić! Dziecko wierzy nam i naszym czynom. Poszukuje bezpieczeństwa w tym, co dzieje się dookoła. Widząc pogodną mamę podczas uczciwej rozmowy o chorobie będzie spokojniejsze o przyszłość.
Dzieci nie miały pojęcia, co się dzieje Dużo, dużo wcześniej i przy zupełnie innej okazji, poznałam młodą kobietę, również matkę, która nie zdecydowała się na rozmowę o swoim raku piersi. Łysą głowę skrupulatnie chroniła pod peruką do złudzenia przypominającą jej własne włosy. Złe samopoczucie składała na karb przemęczenia. Dzieci nie miały pojęcia, co się dzieje. Wiem, ile zachodu musiało kosztować ją codzienne, żmudne ukrywanie skutków leczenia. Co innego zadbać o niewzbudzający sensacji wygląd idąc do pracy, czy nawet na zakupy. Ale dom powinien być ostoją spokoju i bezpieczeństwa, a to podczas tego trudnego czasu jest ważniejsze niż zwykle. Czy dzieci naprawdę niczego się nie domyśliły? A może w ten sposób starała się ukryć chorobę przed samą sobą? Rozmawiając z różnymi pacjentkami w trakcie leczenia, często słyszałam, że mają wrażenie, że to wszystko dzieje się gdzieś obok nich, że tak naprawdę ich nie dotyczy. Przepraszam, ale nie zgadzam się z tym.
Syna najbardziej zaniepokoił fakt, że będę łysa Próżność? Nie, dzieci nie lubią, gdy rodzice nazbyt się wyróżniają. Tak jak one chcą mieć to samo, co posiadają rówieśnicy, tak samo pragną, by mama i tata mieścili się w granicach „normy”. Owszem, fajnie jest gdy mama wystroi się w sukienkę na imprezę, lub przeciwnie – założy rzadko używane trampki i dres. Ale łysa głowa to już przesada…
Nie czekając aż wypadające włosy zatkają odpływ wanny zgoliłam u fryzjera głowę. Sprawiłam sobie perukę zupełnie inną niż moje wcześniejsze uczesanie. A co tam, była okazja. Zszokowany syn z początku omijał mnie wzrokiem. Ale zdrowa, dziecięca ciekawość wzięła górę. I jeszcze pierwszego wieczoru na mojej głowie wylądowała gustowna czapeczka, a peruka obskoczyła resztę rodziny. Było dużo śmiechu i hałasu. Przesada i ekshibicjonizm? Raczej odreagowanie sytuacji, „odtajemniczenie” przedmiotu, który miał nam towarzyszyć przez następne pół roku. Szybko „fryzura” jak ochrzciła perukę córka, przestała być w domu sensacją.
To była bolesna, ale fantastyczna lekcja tolerancji dla moich dzieci To, że ktoś nagle inaczej wygląda nie oznacza przecież, że przestaje być sobą. W czasach, gdy zwykle skrupulatnie chronimy dzieci przed widokiem tego to nieładne, chore i kalekie, kiedy rosną otoczone medialnym wizerunkiem różowych bobasów, ich nienagannie umalowanych mam i wystylizowanych tatusiów, takie przywołanie do rzeczywistości ma sens. Nie po to, żeby straszyć, ale żeby uzmysłowić dziecku, że życie nie zawsze jest jak z obrazka. Oczywiście życzę wszystkim, żeby nie musieli konfrontować się z jego prozą w ten sposób. Ale jeśli się już przydarzy, zróbmy z tej sytuacji pożytek. Niestety ludzie chorują. Warto pokazać dziecku, że z chorobą można funkcjonować. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda im się ta wiedza. W ten sposób oswajamy też własny strach. I jeszcze obawę – co ludzie powiedzą. A co, kobieta z rakiem nie ma prawa pójść na koncert, do kina, na manicure? Bzdura, choć przyznam, że nie widziałam ich tam wielu.
Ktoś, zapewne życzliwy, dał mi książeczkę dla dzieci, która miała im pomóc zrozumieć moją sytuację. Na szczęście przejrzałam ją najpierw i głęboko schowałam. Akurat ta miała smutny tekst i jeszcze smutniejsze ilustracje. Nie zamierzam udawać, że rak jest kolorową chorobą, ale wielki niebieski turban stał się moim znakiem rozpoznawczym. A dzieci kupiły mi ogromne kolczyki w kształcie kół. Byłam z nich taka dumna! Ale najbardziej chyba ujęły mnie słowa syna, kiedy, na wymamrotane po cichu pytanie kolegi o moje nakrycie głowy, głośno i tak po prostu odpowiedział „bo moja mam teraz jest chora i nie ma włosów”. Nie wstydził się mnie.