Alicja: „Myślałam, że mam szczęście. Rok urlopu macierzyńskiego. Starsze koleżanki mówiły: „zazdroszczę". Dziś wiem, że jeśli zależy ci na pracy, rok to wieczność. Wypadasz z obiegu, zapominają o tobie. To nerwy i stres. Jedyne co, to rzeczywiście nikt mi nie odbierze tego czasu z dzieckiem. Ale nie wiem czy umiałam się tym cieszyć, jak powinnam. Z lęku co będzie później".
Też Ci zazdroszczę… Kiedyś urlop macierzyński trwał 16 tygodni.
A teraz odpowiedz sobie szczerze, którego pracodawcę stać dziś na to, żeby czekać na kobietę rok? Znasz takich?
W stabilnych firmach, owszem.
A ile dziś znasz stabilnych firm? Moja firma wydawała się stabilna. To nie ma znaczenia zresztą. Pracodawca w ciebie inwestuje, to się musi zwrócić. W mojej branży rotacja jest duża. Ciągle pojawiają się nowości, musisz być na bieżąco.
Jednak się zdecydowałaś zostać z dzieckiem. Mogłaś wrócić wcześniej, oddać część urlopu mężowi.
Nie chciałam być taka jak moja mama. Z dzieciństwa pamiętam piękne sukienki na przedstawienia, spektakle, karnawał. Nigdy ich nie miałam, bo mama pracowała jako lekarka od rana do nocy. Nigdy nie miałam też przygotowanych kanapek do szkoły, jak inne dziewczynki. Mama zostawiała mi drobne na drożdżówkę. Moje dzieciństwo to czas spędzony z babcią. Nie bawiłam się z mamą, nie spędzałyśmy razem czasu. Chyba, że byłam chora. To była trauma, wieczna tęsknota. Nie chciałam, żeby moje dziecko doświadczyło tego samego.
A mąż?
Nie było opcji, że pójdzie na urlop tacierzyński. On ma naprawdę niestabilną sytuację w firmie. Jeden błąd, zaniedbanie– zwolnienie. O pracę wciąż walczą młodsi. I tańsi. Więc on musi być na „full". Zresztą czytałam ostatnie badania. 91 proc. Polaków popiera wprowadzenie rocznych urlopów. Ale nikt nigdy nie miał złudzeń– w domu zostają głównie kobiety.
Dowiedziałaś się, że jesteś w ciąży i….
Długo starałam się z mężem o dziecko. Gdy zaszłam w ciążę, miałam 32 lata. Moje życie do tego czasu to była tylko firma. Pracować zaczęłam na początku studiów. Rodziców nie było stać na to, żeby mi pomagać. Najpierw byłam asystentką w dużej firmie handlowej, potem awansowałam.
Rok przed zajściem w ciążę zostałam menadżerem. Byłam odpowiedzialna za wprowadzanie na rynek wschodni nowych produktów. Ważna i dla mnie wymarzona funkcja. Szybko powiedziałam szefowi o ciąży „Zaczekamy na ciebie" powiedział. „Ale rok? Czy krócej?" spytałam. „Ile będziesz chciała, może być rok" odpowiedział patrząc mi w oczy. Mówił, że jestem świetna, że tyle firmie dałam. I że to jest jasne, że nic się nie zmieni. Pracowałam do dnia porodu. Rano podpisywałam kontrakty, dogadywałam się z klientami. Wieczorem odeszły mi wody płodowe. Do biura przestałam przychodzić dwa dni wcześniej. I tylko dlatego, że koleżanka powiedziała: „Alicja, nie rób sobie jaj, nie chcemy, żebyś urodziła w pracy".
Kto przejął twoje obowiązki?
Koleżanka. Miała mnóstwo pomysłów i ufałam jej. „Tylko mnie nie wygryź" zażartowałam przed odejściem. „Oszalałaś".
Pierwsze dni na macierzyńskim?
W rozkroku. Non stop dzwoniłam do pracy, dziś myślę, że byłam uzależniona od adrenaliny. Wcześniej po 12 godzin dziennie spotkań, spraw, działań. Telefony, ciągły kontakt z ludźmi. Nagłe odcięcie. Tęskniłam, miałam poczucie utraty kontroli. Śniła mi się praca. W ciągu dnia godzinami patrzyłam na Julkę. Byłam szczęśliwa, kochałam ją, ale czas płynął tak wolno. Spacer, jedzenie, pieluchy. Nie znałam takiego życia.To była zima, więc tym bardziej okropnie.
Na początku dzwoniłam do firmy, dopytywałam. „Proszę, może coś zrobię, jak Julka śpi. Wariuję". Ale słyszałam: „To twój czas z dzieckiem, odpuść". Koleżanki z pracy raz mnie odwiedziły, ale szybko uciekły do domu– Julka płakała. W jakimś sensie to rozumiem. Kiedyś też uciekałam przed płaczącymi niemowlakami, ceniłam spokój, szczególnie, że w pracy dostawaliśmy ostry wycisk.
Potem?
Najlepszy był czas od drugiego do szóstego miesiąca życia Julki. Uspokoiłam się. Odnowiłam na fb kontakty z koleżankami z liceum, zbliżyłam się z mamą, zaczęłam odnajdywać szczęście w sadzeniu kwiatów na balkonie, w tym, że Julka się śmieje, a ja mogę na to patrzeć. Dużo moich koleżanek mówiło: „zazdroszczę, najbardziej boli mnie to, że mnie nie było, gdy moje dziecko było takie małe". Po pół roku miałam jednak myśl: „może już wrócę". Od koleżanki z firmy dowiedziałam się, że walczymy o nowe projekty. Czułam, że omijają mnie ważne rzeczy.
Poza tym po prostu się bałam, że nie będę miała potem pracy– a mamy kredyty, zobowiązania, pomagamy męża rodzicom. Szukaliśmy nawet niani, ale wszystkie wydawały nam się straszne. O jednej sąsiadka mi powiedziała, że zostawiła wózek na podwórku na ponad dwadzieścia minut, a sama poszła na górę, inną mąż zastał, jak paliła papierosy w salonie, choć zapewniała, że nie pali.
A mama?
Mama pod tym względem nic się nie zmieniła. Wiedziałam, że nie mogę na nią liczyć. Poza tym ona wciąż pracuje. Paradoksalnie to mama mówiła, że dziecko potrzebuje matki. Że nie powinnam wracać, że to fanaberie. Wokół koleżanki też mówiły: „Masz takie możliwości, grzech nie korzystać". I zostałam. Zresztą gdzieś w środku też miałam poczucie, że nie chcę Julki porzucać. Ja dziś już naprawdę nie wierzę w te bzdury o łączeniu pracy z macierzyństwem. Jest to, albo to. Mówię o intensywnej pracy w korporacji, bo pewnie są spokojniejsze miejsca, gdzie da się to pogodzić.
Najgorszy kryzys?
Jula miała osiem miesięcy, wygraliśmy przetarg, a do mnie nikt nie zadzwonił. Wcześniej nie zaprosili mnie na „jajko". Później na urodziny firmy. To nie było złośliwe, nie odbierałam tego tak. Miałam poczucie absolutnego zapomnienia. Byłam już poza nawiasem. Myślę, że niejedna matka na urlopie macierzyńskim to czuje. Kompletne rozdarcie. Część macierzyńska spełniona, część kobieca, związana z samorealizacją– leży. Zaczęłam zazdrościć pracującym kobietom. Patrzyłam rano przez okno i zazdrościłam butów na obcasie, klikających alarmów i odjeżdżających do biur samochodów. I czułam się też bardzo winna, że tak czuje. Do tego mąż. Jemu szło w pracy świetnie, a ja? Zostałam królową pierogów, zdrowych zupek jarzynowych i mistrzynią mediacji z pediatrą czy z paniami w państwowej przychodni. Dzwoniłam do firmy, ale koleżanki nie miały czasu ze mną rozmawiać. Biznes to biznes.
Po roku wróciłaś…
Cudowna niania znaleziona przez znajomych, ja radość, ale i niepokój w sercu. Jakbym wylądowała na innej planecie. Pracowałam przez dwa miesiące. Potem usłyszałam: „likwidacja stanowiska". Mój szef, który zapewniał, że jestem taka wyjątkowa, wbił wzrok w podłogę i monotonnym głosem mówił mi o kryzysie w branży. I że potrzebuje pełnej dyspozycyjności, i za mniejsze pieniądze. No a moje stanowisko…. Nawet nie wiem czy mam o to żal. Może gdzieś popełniłam błąd. Może inne kobiety mają inne doświadczenia? Teraz szukam pracy. Wiem, że znajdę. Ale też wiem, że nie będę miała raczej drugiego dziecka. Nie wyobrażam sobie zostawiania dziecka po kilkunastu tygodniach. To budzi tyle moich trudnych wspomnień. A nie wierzę, że po roku można wrócić do tego samego puntu zawodowego, w którym było się wcześniej. Coś za coś. Koszmar większości matek.