Uważam, zupełnie na poważnie, że każdej rodzinie posiadającej dwoje lub więcej dzieci powinien przysługiwać mediator z urzędu. Taki na etat. Dzwonisz i jest.
Niczym w filmach sensacyjnych. Kiedy wzięci są zakładnicy lub jeden z bohaterów chce popełnić samobójstwo. Jeden telefon i zjawia się ten, który potrafi przemówić do rozumu każdemu i rozwiązać każdy konflikt. Stanie odważnie między stronami i powie tyle wyświechtanych często frazesów, że każdy przy nich kapituluje i pragnie wypracować w końcu kompromis.
Już to widzę oczami wyobraźni. Krzyk z pokoju chłopców: - Oddawaj, to moje. Wcale nie, bo moje, a ja łapię za telefon, wykręcam numer i po chwili do drzwi puka ON. Wchodzi bez słowa. Udaje się tam, skąd dochodzą krzyki. Mija pięć minut i cisza… Uffff. Jak dobrze, że to nie ja musiałam wejść w samo tornado toczącego się na śmierć i życie konfliktu. A on wychodzi (teraz widzę jaki jest przystojny i nerwowo poprawiam włosy), rzuca pełne zrozumienia spojrzenie i uśmiecha się lekko. Nie, nie zostanie na kawie, bo musi pędzić do sąsiadki spod dwunastki… No tak tam trójka chłopców.
Eh, rozmarzyłam się. Do rzeczywistości jak zawsze przywołuje mnie: — Mamo-oooooo a on mi zabiera książkę, a ja właśnie chciałem ją czytać! Czuję jak ciśnienie podnosi mi się pod same cebulki włosów. Raz, dwa, trzy. Mój mózg wchodzi na wyższe obroty. Rozeznanie w sytuacji:
— dwóch chłopców (7 i 9 lat),
— jeden pokój, półka pełna książek, ale jedna bezcenna,
— jeszcze rzut oka na godzinę (mhmm, to jeszcze nie czas na wysłanie ich do łóżek),
— ocena pogody na zewnątrz (nie mam pojęcia po co)
I jest!!! Pomysł na rozwiązanie sporu. Wchodzisz do prawdziwej jaskini lwa, pamiętając o kamiennym wyrazie twarzy mediatora z marzeń.
Co się dzieje?
Pytasz, jak gdyby nigdy nic. Rzucasz okiem, na rozrzucone rzeczy, niespakowany piórnik do szkoły. – Bo on zaczął! Ja wziąłem książkę – zaczyna młodsze, starsze próbuje przekrzyczeć: - Nieprawda, ja już sobie dzisiaj zaplanowałem, że ją przeczytam, ale nie zdążyłem powiedzieć i on mi zabrał! – Wcale nieprawda, specjalnie ją zabrałeś – znowu młodszy. – Bla bla bla – starszy próbuje wyprowadzić młodszego z równowagi. Hmmm stoję między nimi, trzymając za ramię jednego i drugiego, żeby nie doszło do rękoczynów.
Pytam, co to za książka. Okazuje się, że kolejne przygody Lassego i Mai. – I tak się składa, że oboje chcecie w tym samym momencie czytać tę samą książkę? – pytam. – Tak - odpowiadają zgodnie obrażeni. – A może poczytacie sobie nawzajem na głos? – proponuję pewnym głosem. Zerkają po sobie. – Dobra Borys, to ja zaczynam, ok?!? – młodszy podłapuje pomysł, a starszy bez problemu się zgadza. Wyjątkowo gładko poszło. Zasłużyłam na kawę.
W czym problem?
Ta sama sytuacja – książką przyczyną konfliktu. Kiepski dzień na kłótnię rodzeństwa. Bo jeszcze praca nieskończona, obiad w połowie przygotowany, a kot chyba oszalał. I jeszcze to donośne: - Mamo-o-o-o, bo on ZAWSZE tak robi!!! — Nie ma zmiłuj się. Wpadam do pokoju. Liczę w myślach do ilu się da, by nie ryknąć: — Czy wy choć przez chwilę możecie się nie kłócić?!? Mówię jednak: W czym problem? – Bo on nie chce mi dać książki – słyszę od starszego, a młodszy wtóruje: - Bo ja ją właśnie chcę przeczytać! Biorę głęboki (bardzo głęboki) oddech i pytam: - A musisz akurat w tym momencie czytać tę właśnie książkę?
Właściwie to nie wiem, do którego kieruję pytanie. Obserwuję, który zareaguje. – Tak – pada zgodnie i wbrew moim oczekiwaniom. – A nie możecie czytać na zmianę – próbuję. – Nie – znowu zgodnie. Zarzewie konfliktu jednak się rozpanoszyło. – Może coś znajdziecie na półce innego? Zobacz, ta książką z biblioteki leży jeszcze nie przeczytana, rzucam znowu nie wiadomo do którego. Cisza. Foch. Żaden nie podejmuje tematu. I te naburmuszone miny. Czekają w napięciu. Moje nerwy urządzają sobie dziki taniec… Pamiętam o gotującym się makaronie…
- Halooo, jest tu kto? Czy ktoś tu mieszka – pytam głośno. Śmiech. Największy wróg konfliktu. Tym razem znowu wygrywa. – Dobra Wiktor, czytaj – słyszę i nim wyjdę dobiega mnie zza pleców. – Ej, a może zagramy w uno? O super. Makaron się rozgotował.
Dlaczego nie rozmawiacie?
Wpadam do pokoju, kiedy już się okładają. Jeden siedzi na drugim, a ten drugi próbuje omotać go nogami. Pięści w górze. Nie rozdzielam. Przez chwilę patrzę, jak potrafią być sprawni, myślę, że może jednak ten kickboxing to nie był taki głupi pomysł i w głowie odnotowuje, że trzeba zadzwonić i spytać, kiedy są zajęcia. – Przestańcie – mówię, bo inaczej by mnie nie zauważyli, choć drą się „Mamaaa” w niebogłosy i na zmianę. O nie, ich reakcja nie jest natychmiastowa. – Przestańcie - powtarzam, już teraz próbując ich rozdzielić.
– Co znowu? - pytam (książka może być już nudna, więc zmieńmy scenariusz, jest ich w końcu tak wiele). – Bo ja sobie budowałem, a on przyszedł i wziął mi klocki, które są mi potrzebne! – krzyczy mały. – Bo akurat właśnie tych potrzebuję – odpowiada starszy. – Akurat , akurat – prowokuje młodszy. Poprawiają spodnie i koszulki. – Spytałeś, czy te klocki nie będą mu potrzebne – pytanie do starszego. – Nie, bo leżały i tak z nich nie budował. – Ale to ja pierwszy zacząłem budować – młodszy nie odpuszcza. Za to ja odpuszczam. – Pogadajcie ze sobą. Może uda się wam razem coś zbudować? Ustalcie, kto co buduje i jakimi klockami – wychodzę, nie ciągnę tematu, po kilku minutach słyszę. – Borys ten garaż musi być większy. – Dobra - odpowiada brat. Jestem lekko zdewastowana psychicznie.
Jeśli jest przyczyna, trzeba ją zlikwidować
- Mamooo, a on mi nie chce dać piłki – wpada do domu jedno. – Nie trzaskaj drzwiami i nie krzycz. Powiedz na spokojnie, o co chodzi, bo nic nie rozumiem – daję sobie czas na ogarnięcie sytuacji. – Bo wziąłem piłkę i chciałem postrzelać do bramki i jak mi piłka wyleciała dalej, to Wiktor mi zabrał – pada szybkie wyjaśnienie. – A dlaczego nie możecie grać razem? – pytam. – No graliśmy, ale ja chcę strzelać, a Wiktor się kiwać. Ubieram buty i wychodzę na dwór. – Wiktor, co jest? – No co, gram – odpowiada próbując zamydlić mi oczy, jakby konfliktu nie było, ale zadzior w głosie słychać. – Chłopaki nie możecie się dogadać?
I się zaczyna. Jeden wrzask, z którego nic absolutnie nie wynika. - A gdzie druga piłka? – pytam i słyszę: - Ale ja nie chcę sam grać, bez sensu. No żesz w mordę jeża. Czuję opór, wrzeszczą, nie rozmawiają, nie słuchają. Kapituluję. Zabieram piłkę i wracam do domu rzucając. – Jak się dogadacie, przyjdźcie – są po trzech minutach. Pogodzeni, upewniam się tylko, czy ustalili zasady gry. Zalegam na kanapie.
Ogłuchłam. O rety! Ogłuchłam!
– Borys przestań. To Ty przestań. Wkurzasz mnie – nie jest dobrze. Stoję jeszcze poza konfliktem, czuję, że nie dźwignę. W panice szukam drogi ucieczki i w momencie, kiedy pada głośne: - Mamoooo, przypominam sobie, że przecież właśnie miałam wstawić pranie. Jak mogłam o tym zapomnieć! Zamykam po cichu drzwi od łazienki i z wielką pieczołowitością (skąd ona się u mnie nagle wzięła) oddzielam kolorowe rzeczy od białych.
Zastanawiam się, czy dać wybielacz i czy zielone plamy od trawy w końcu się spiorą i co zrobić z białą farbą na kurtce po ostatnim spontanicznym malowaniu płotu przez chłopców. Nie zdawałam sobie chyba dotychczas sprawy, że wstawianie prania może być tak przyjemne. Kiedy wychodzę z łazienki w domu panuje spokój. Słyszę tylko bawiących się synów, chyba szykują żołnierzyki do kolejnej bitwy. Otwieram wino. Zasłużyłam.