
Wszyscy znamy te historie z tabloidowej prasy: matka, powiedzmy pani Basia lat 35, żali się dziennikarzowi, że odebrano jej zasiłek na dzieci. Dochód jej rodziny przekroczył ustalony próg dochodowy o złotówkę. Pani Basia płacze, bo choć mają na głowę 575 zł (próg dochodowy uprawniający do świadczeń to obecnie 574 zł) nie czuje się wcale bogata. A tabloid zarzuca rządowi oszczędzanie na dzieciach przy okazji przypominając rachunki za benzynę i wykwintne obiady w knajpie u znanego restauratora.
Dyskusja o zasiłkach dla dzieci w Polsce zawsze podnosi mi ciśnienie, bo tak naprawdę o czym tu mówić. Przypomnijmy, zasiłek w naszym kraju na dziecko poniżej piątego roku życia wynosi obecnie 77 zł, starsze – od piątego do osiemnastego roku życia – 105 zł. Niezamożni rodzice zdolnego studenta państwo wesprze przelewem w wysokości 115 zł. Robi wrażenie? Dla mnie śmiech na sali.
Nie chcę tu dyskutować o leserach, którym nie chce się pracować i myślą tylko o tym, jak wyciągnąć od państwa pieniądze. Oni znają takie sposoby, o którym mi się nawet nie śniło i nie będę się udawać, że wiem, jak się to robi. Nie mam pojęcia.
Moje wątpliwości budzi także propozycja wypłaty zasiłku macierzyńskiego dla matek pracujących przed porodem na umowie o dzieło zwanej umownie śmieciową lub dla tych, które są zarejestrowane jako bezrobotne. Aby miały na utrzymanie siebie i dziecka, państwo szerokim gestem chce im co miesiąc płacić tysiąc złotych. Przez rok.













