– Wśród rodziców krąży wiele legend o tym, w jaki sposób udzielać pomocy. Niestety, często nie mają one pokrycia w rzeczywistości a w dodatku przynoszą więcej szkody niż pożytku – mówi Mikołaj Łaski, ratownik. I radzi, by jeszcze przed urodzeniem dziecka iść na kurs pierwszej pomocy.
Joanna Świdecka: Nie ma chyba takiego dziecka, które chociaż raz nie zrobiłoby sobie krzywdy. Czy rodzice w Polsce potrafią udzielić mu pierwszej pomocy? Mikołaj Łaski, autor książki "Pierwsza pomoc dla dzieci i niemowląt": Wiele rzeczy w w ratownictwie jest takich, które wykonuje się intuicyjnie i jeśli coś się stanie, to potrafią pomóc dziecku.
Problem w tym, że wśród rodziców krąży wiele legend o tym, w jaki sposób udzielać pomocy. Niestety, często nie mają one pokrycia w rzeczywistości a w dodatku przynoszą więcej szkody niż pożytku.
Czy możemy podać przykłady?
To na przykład sposób opatrywania ran po oparzeniu. Krążą mity o tym, że takie miejsce należy posmarować jogurtem, masłem, smalcem czy oliwą. Tymczasem smarowanie oparzeń doprowadza do powstawania rozległych blizn. Oparzenia trzeba schłodzić zimną wodą a następnie założyć opatrunek hydrożelowy, który każdy powinien mieć w domu.
Podobnie jest z zakrztuszeniem się. Rodzice zwykle w takie sytuacji uderzają dziecko między łopatki. Tak nie wolno, bo to uczy dziecko nieprawidłowych zachowań. Rodzice powinni w takiej sytuacji przede wszystkim zachęcać dziecko do kaszlu. To jednak jest możliwe z dzieckiem, które ma 3 – 4 lata. Młodsze trzeba przede wszystkim pilnować, żeby do wypadku nie doszło, bo jest to bardzo niebezpieczne dla dzieci.
Tak jak było z córką Ewy Błaszczyk, która po zakrztuszeniu się lekiem zapadła w śpiączkę i dotąd się nie wybudziła.
Dokładnie tak. Ten głośny wypadek spowodował jednak, że rodzice zdali sobie sprawę z tego, jak niebezpieczne może być zakrztuszenie się dziecka i rzeczywiście pilnują bardziej, by na przykład nie mówiło podczas jedzenia.
Czy Polacy mają w swoich domach apteczki? Wspomniał Pan o opatrunku hydrożelowym, ale nie wydaje mi się, żeby dużo osób miało je w swojej apteczce.
Niestety, z apteczkami w domach nie jest najlepiej. Co prawda każdy ma w pudełku jakieś leki, bandaż czy plaster, ale jak przychodzi co do czego i trzeba udzielić pomocy, to okazuje się, że niczego w niej w zasadzie nie ma.
Dlatego dobrym pomysłem jest poproszenie ratowników, by ci skompletowali apteczkę. Będzie można mieć pewność, że rzeczywiście uda się nią posłużyć w trudnym momencie.
Można też kupić apteczkę w sklepie.
Tu bym jednak uważał, bo znaczna część tych, które są w sklepach do niczego się nie nadaje. Producenci wkładają do nich to co tanie i duże objętościowo, a nie to, co przydatne. Takie apteczki to strata pieniędzy.
Które ze zdarzeń przytrafiających się dzieciom, uważa Pan za szczególnie niebezpieczne?
Poza wspomnianymi już zakrztuszeniami użądlenia przez owady – osy, szerszenie i pszczoły, bo ich jad jest silnie uczulający. Wielu rodziców jednak to ignoruje twierdząc, że kiedyś dziecko było już użądlone przez owada i nic się nie działo. Nie są jednak świadomi, że reakcja alergiczna może pojawić się dopiero po drugim użądleniu.
Czy rodzice chętnie się zgłaszają na kurs pierwszej pomocy?
Przyszli rodzice raczej nie. Ale im dziecko jest większe, tym zainteresowanie profesjonalnym udzielaniem pierwszej pomocy rośnie.
Jak drogi jest taki kurs?
Za podstawowy, dwugodzinny, trzeba zapłacić ok. 60 zł od osoby. Za kolejny poziom ok. stu złotych. Pary mają zniżki.
Szkoda, że takich kursów nie organizuje się w szkołach rodzenia. To ważniejsze niż zajęcia o tym, jak zmienić pieluchę.
Też uważamy, że tam powinny one być przeprowadzane. Na szczęście coraz więcej takich szkół prosi nas o przeprowadzenie takich zajęć dla przyszłych rodziców.