Z odrostem i nadwagą. Jak wygląda naprawdę matka-Polka?
Maria Kowalczyk
08 września 2014, 12:28·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 08 września 2014, 12:28
Codziennie mijasz ją na ulicy, w sklepie, parku czy na parkingu. Obładowana siatami z zakupami, z dzieckiem na ręku lub w wózku. Zmęczona, zaniedbana, z nadwagą. A w mediach same seksi-mamy, których widok doprowadza ją do szału lub do popadania w coraz większe kompleksy. Dlaczego przeciętna matka-Polka nie wygląda jak ideał?
Reklama.
–Niech Pani napisze coś o otyłych kobietach. O tym, jakie są grube po ciąży. Zamiast wypominać nam jedno czy dwa piwka i fałdkę na brzuchu – przeczytałam w komentarzach pod tekstem o otyłości brzusznej, w którym to skrytykowałam tłustą dietę i opijanie się piwem męskiej części naszej populacji.
Ale proszę Pana/Panów, kobieta zaniedbana lub otyła to zupełnie inna bajka, niż matka bez makijażu, z odrostem i z nadwagą po ciąży. I ja, jako matka, postaram się wytłumaczyć, dlaczego Polki po urodzeniu dziecka tak się zmieniają.
Rośnij duża, okrąglutka
W ciąży tyje się naprawdę różnie. Znam dziewczyny, które przez pierwszy trymestr miały tak gwałtowne torsje, że pod koniec ciąży ich stan wagi wzrósł ledwo o 6-9 kg (samo dziecko i wody płodowe oraz krew w organizmie matki mogą ważyć ok. 10 kg). Znam też takie, które przybierają 30 kilogramów. I takie jak ja -15 kg, choć w amerykańskiej książce o mądrościach ciążowych wyczytałam, że wolno mi przytyć do 12 kilo, inaczej całe życie będę grubasem, hmmm…
Każda kobieta jest inna i każda ciąża jest zupełnie inna. Niektóre z nas przez okrągłych 9 miesięcy muszą leżeć bez ruchu, żeby utrzymać dziecko przy życiu, inne „zasuwają” do dnia terminu porodu, są aktywne, podróżują, ba, nawet latają samolotami i czują się wspaniale. Ta druga grupa to rzadkość, ale znam kilka takich przypadków, które uwielbiają być w ciąży, bo dostają energetycznego kopa do robienia wszystkiego. Ja akurat do nich nie należę.
Od czego to zależy? Od miliona różnych czynników, choć głównie od: genów, hormonów i kondycji fizycznej, w jakiej w danym momencie, gdy zachodzimy w ciążę, jesteśmy.
Czy zwykle jest tak, że jeśli nasze matki przez całe ciąże wyglądały pięknie, miały szczupłe, smukłe ciała, z jedną małą „piłką” z przodu, my też tak będziemy się prezentować? Niekoniecznie.
Moja smukła jak trzcinka mama (185 cm wzrostu), kiedy spodziewała się mnie, a następnie mojej młodszej siostry, przytyła około dwudziestu kilku kilogramów. W obu ciążach pracowała do ostatniego dnia. Zresztą sama się zawiozła na oba porody, gdyż mężczyźni w rodzinie nie dali rady. Albo opijali nasze narodziny (przedwczesne pępkowe), albo biegali do toalety - z wrażenia oczywiście. Mama dzielna, tuż po tym, jak odeszły jej wody, zawiozła się na porodówkę i w trzy godziny mnie urodziła. Bardzo podobnie było, kiedy przyszła na świat Natalia - moja młodsza siostra.
Mama jest dla mnie wzorem najlepszej matki na świecie. Karmiła nas piersią (mnie 9, Nati 6 miesięcy - wybuch Czarnobyla zatrzymał pokarm), a następnie sama gotowała nam przecierane zupki i jeszcze obiady dla mojego dziadka. Po kilku miesiącach od porodu była chudsza niż przed zajściem w ciążę. Kiedy oglądam jej zdjęcia, jak przepięknie wtedy wyglądała i jak wspaniale sobie z nami radziła, sama - bez pomocy i wsparcia męża, rosnę z dumy! I podziwu.
Ja nie przytyłam tyle, co moja mama w ciąży, prawdopodobnie z dwóch powodów: diety i sportu. Nie, nie głodziłam się, wręcz sobie dogadzałam! Nie opychałam się kotletami na masełku czy zupą na zasmażce, ale dużą ilością lekkich potraw, opartych głównie o kasze, warzywa i ryby. Kiedy spadał mi poziom żelaza, które lekarka kazała suplementować, jadłam wątróbkę, której normalnie bym nie przełknęła i wołowinę, za którą nie przepadam - zgodnie z zaleceniami. Wszystko dla dobra dziecka.
Niemniej, pod koniec ciąży włączyła mi się faza na lody i ptysie z cukierni przy Wiatraku i nie było siły. Jadłam je codziennie. Rósł mi brzuszek, ale reszta ciała wydawała się, jak przed ciążą. Ale codziennie chodziłam około 1,5 godziny po parku i dwa razy w tygodniu do 7 miesiąca uczęszczałam na jogę i pilates dla kobiet w ciąży - nie dla lepszej figury, ale z powodu poprawy samopoczucia. Oprócz tego oczywiście, jak na współczesną kobietę przystało, chodziłam do pracy. I zamiast cztery, jak każą mądre podręczniki dla ciężarnych, siedziałam 8 godzin przed komputerem. W końcu, moja ówczesna przełożona, powiedziała mi w połowie ósmego miesiąca: - Mary, do domu! Idź, wyśpij się i wypocznij. Później już nie będzie na to czasu.
Posłuchałam i poszłam na zwolnienie. I kiedy tylko znalazłam się w domu, przez pierwszy tydzień spałam. Oprócz spaceru i posiłków, kładłam się i spałam. Byłam tak potwornie zmęczona, że nic innego nie byłam w stanie robić. Czytanie książki kończyło się kolejną drzemką. Sprzątanie - męczyło mnie wybitnie, bo brzuszek miałam olbrzymi. Oczy zamykały się same. Wtedy zrozumiałam, że praca przez ponad osiem miesięcy ciąży w moim przypadku była przegięciem dla organizmu.
Po porodzie
To, że nie jesteśmy identyczne, jak nasze mamy i ich ciąże, niewiele mają wspólnego z naszymi, przekonałam się również na porodówce. Teodora rodziłam, nie trzy godziny, jak moja mama, ale cztery doby. Poród był wywoływany. Ciężko opisać ból i stres, jakie temu towarzyszyły. Ale urodził się zdrowy, silny i wspaniały!
Ostatnią rzeczą, o jakiej myśli wówczas matka, jest jej wygląd zewnętrzny. Liczy się to, czy ma pokarm. Czy dziecko dobrze, miarowo oddycha. Kiedy podać mu pierś, a kiedy przewinąć. Jak reagować na kolki? I czy zgodzić się na pięcioosobową wycieczkę rodzinną, która przyszła go zobaczyć…
Chociaż zdarzają się przypadki tak skrajnie różne, że nawet dla osoby, która zajmuje się pisaniem o kosmetykach, wydały się szokujące. Widziałam w szpitalu kobiety, które szły w pełnym makijażu i z włosem wyciągniętym na szczotce do porodu i pierwsze o czym myślały po porodzie (nie mam pojęcia, skąd czerpały na to siły), był prysznic, wymycie włosów i make-up. Cóż, ja przez pierwszą dobę po urodzeniu dziecka nie byłam w stanie podnieść się z łóżka i leżałam dwa dni z pokrwawionymi plecami i wenflonem doń przyklejonym od znieczulenia zewnątrzoponowego…
I kiedy wyszłam po 11 dniach ze szpitala z moim synem, czułam się tak wspaniale, że nie zastanawiałam się nad tym, jak wyglądam i co na sobie mam. Dopiero kiedy po kilku miesiącach zobaczyłam zdjęcia, okazało się, że sińce pod oczami sięgały wówczas mojej brody - efekt wysiłku podczas porodu, a miałam na sobie dres mamy, który ze mnie spadał i śniegowce, choć było +10 stopni C.
Po powrocie do domu we wszystkim pomagał mi mąż, który wziął miesiąc wolnego od pracy. Uczyliśmy się dziecka i siebie jako rodziców. Wspierał mnie w bólu gojących się ran, zapalenia piersi i pogryzionych sutków. Mogłam w dzień na godzinę czy dwie zasnąć, a on zajmował się wtedy synkiem. A Teo? Rozwijał się wspaniale. Rósł jak pączek w maśle. A ja wprost proporcjonalnie do tego - chudłam. Karmiłam piersią, więc jadłam naprawdę ogromne ilości wszystkiego, bo miałam większe zapotrzebowanie energetyczne. I chudłam jeszcze bardziej. Ale codziennie, niezależnie od pogody czy temperatury (nawet przy minus 14 stopniach), chodziłam po dwie-trzy godziny na spacery z synkiem. Chodziłam, bo nie było mowy o tym, żeby się zatrzymać - momentalnie się budził, wrzeszczał i chciał jeść, co przy spacerze na mrozie było niemożliwe do realizacji.
Wiosną, spacerując po moim osiedlu, obserwowałam inne mamy z wózkami. Większość z nich siedziała na ławkach, jadła i czytała książki lub rozmawiała przez telefon. Niedoczekanie - pomyślałam. Ale nie chciałam być gorsza, więc też spróbowałam raz usiąść na ławce i bujać wózek. Próba się nie powiodła. Teoś zbudził się po pięciu minutach i mój plan relaksu legł w gruzach.
Następnie spotykałam te same kobiety. Ja wyglądałam, jak patyczak, one miały się świetnie. Pulchne, pełne, z dużymi biustami i zawsze obecnym prowiantem i książką. Wieczorami czytałam na facebooku czy forach internetowych, jak trudno wrócić do formy sprzed ciąży. Trudno? Ja akurat tego nie doświadczyłam.
Trudno po urodzeniu dziecka jest się wyspać, trudno wytrzymać ból w piersiach, kiedy w nocy dziecko śpi w najlepsze więcej niż 3 godziny, a twoja „mleczarnia” jest bliska eksplozji. Ale mi się wydawało, że co jak co, ale figura, jeśli karmisz piersią (o ile masz pokarm i możesz) i spacerujesz - wraca sama. Zresztą patrzyłam na Gośkę i Justynę, moje dwie przyjaciółki, z którymi się spotykałam i żadna z nich nie miała problemów z nadwagą po porodzie. Ale ani jedna z nas się nie oszczędzała. Trzeba było nosić fotelik, który sam z siebie waży 7 kilo - nosiłyśmy. Gondolę na drugie lub trzecie piętro - proszę bardzo. Nasi mężowie w końcu musieli wrócić do pracy, a my z dziećmi zostawałyśmy na większą część dnia same.
Same dźwigałyśmy siaty z zakupami (Gośka była o tyle zorganizowana, że robiła zakupy przez internet), wózki i dzieci - mieszkałyśmy na Pradze w starym budownictwie bez windy. Czy narzekałyśmy? Zdarzało się, że bardzo. Czy wyglądałyśmy seksownie i wspaniale? Ciężko wyglądać seksownie, kiedy nosisz wielki bawełniany stanik z wkładką, która szybko przemaka, nieraz na twoją świeżo wypraną i wyprasowaną koszulkę dziecku się uleje, a włosy masz ściągnięte w kucyk lub węzełek, żeby nie wpadały ci do oczu, kiedy jesteś urobiona po pachy. Makijaż? Hmmm… mało kto o tym myśli.
Ale kiedy Teo był malutki, zdarzało mi się czasami nawet pomalować. To było moje małe święto. Dużo wtedy spał, więc nadrabiałam zaległości w sprzątaniu, praniu, prasowaniu. Czasami przeczytałam kilka stron książki - lektury o dzieciach oczywiście… Malowałam rzęsy i policzki. Dla siebie. Żeby poczuć się lepiej. Zakładałam ładniejsze rzeczy, mimo że równie dobrze całe dnie mogłabym spędzać w dresie lub pidżamie i tylko narzucić puchówkę czy płaszcz przed wyjściem na spacer. Ale te kobiece gesty, jak pielęgnacja ciała (możliwa tylko, kiedy w domu był już mój mąż lub kiedy mały spał i akurat nie szorowałam podłogi czy nie prasowałam śpioszków) czy makijaż i ładne ubrania, sprawiały mi ogromną radość w tej codziennej rutynie i pieluchach.
Ale nawet te drobne rytuały szybko się skończyły. Kiedy Teo miał pół roku, nie mogłam nawet wyjść do toalety i zostawić go na minutę samego, bo dostawał histerii. Czasami do powrotu męża nie zdążyłam wziąć prysznica czy umyć zębów - ciężkie do realizacji z dzieckiem na rękach, do których był przyrośnięty. Chusta? Dostawał w niej wariacji, bo było mu za gorąco i niewygodnie.
Bardzo nie chciałam wtedy wyglądać, jakbym właśnie wstała z łóżka. Nie chciałam być tylko mamą, ale i kobietą. Żoną, koleżanką, partnerką do rozmowy nie tylko o kupach, pieluchach i ulewającym się pokarmie czy kolkach. Wiadomo, że te tematy młode matki pochłaniają najbardziej, ale błagam, nie są jedynymi, o których potrafimy lub chcemy rozmawiać. I co z tego, że nie chciałam? Rzeczywistość była inna. Wory pod oczami, potargane włosy i bluza męża. To bardzo obniża samoocenę, ale każda matka, która nie ma dwóch opiekunek, ma prawo tak wyglądać. Bo nie ma innej możliwości. Dzieci są wymagające. Potrzebują naszej uwagi. Co na to nasi mężowie? Oczywiście najchętniej widzieliby w domu Giselle Bundchen, w łóżku Ditę von Teese, a na spacerze z dzieckiem księżną Kate, ale to naprawdę nijak się ma do rzeczywistości.
Pomoc potrzebna od zaraz
Ale moje problemy: niewyspanie i zaniedbanie, jako młodej matki, były naprawdę żadne w porównaniu do tych, które mają inne kobiety. O wszystko dbają same: o dom, kilkoro dzieci, o to, żeby mąż, który utrzymuje całą rodzinę, był najedzony, wyprasowany i zadowolony. W ferworze obowiązków, naprawdę na pierwszym miejscu, ale na końcu jest ich wygląd zewnętrzny. Często zajadają smutki. Nie myślą o fitnessie czy wyjściu na jogę z przyjaciółką, ani o kupnie organicznych marchewek, bo te w markecie zawierają pestycydy… Bo po pierwsze: nie mają na to kompletnie czasu, po drugie siły, a po trzecie - środków.
W Polsce żywność jest potwornie droga i nieproporcjonalnie kosztowne są artykuły pierwszych potrzeb dla najmłodszych, takie jak: mleko w proszku (od 25 do 60 złotych za opakowanie, które schodzi w 5-7 dni), pieluchy (25 - 50 zł za opakowanie, które kończy się po kilku dniach), kosmetyki czy lekarstwa: witaminki, syropki, szczepienia i tak dalej. I gdzie tu myśleć o nowej sukience z Zary, szpilkach Aldo czy makijażu?!? I kiedy? I za co?
Czy wtedy, kiedy nie wystarcza nam na zabawki, ubranka (te na szczęście można dziś kupić za grosze w second handach, co sama robię bardzo często), proszki dla niemowląt, myślimy o tym, że mamy na brzuchu fałdkę, a na biodrach kilka centymetrów więcej? Nie.
Nie wspominając o kobietach, które mają na głowie nie tylko setki obowiązków domowych, ale jeszcze do tego chodzą do pracy (dzieci zostają w żłobku, a kiedy podrosną - w przedszkolu, państwowym, nie prywatnym, które jest kosmicznie drogie), gdzie mają być zorganizowane, schludnie ubrane, reprezentacyjne, błyskotliwe i uśmiechnięte. Zawsze przygotowane. A po pracy zziajane wpadają do domów, po drodze odbierając dzieci, gotują obiad, żeby mąż i dzieci nie chodzili głodni.
Dlaczego nie są seksi mamami? Czemu wówczas spada namiętność w małżeństwie? Dlaczego wiele z nas zaniedbuje wtedy swoje ciała, a także nie dba o partnera? To pytania retoryczne. Znam wiele takich małżeństw, które nie wytrzymują próby drugiego lub trzeciego dziecka. Rozstają się, bo żony zamieniają się w matki i sprzątaczki, w kucharki i praczki. Bo nie opiekują się mężami (pytanie dlaczego to ma zawsze działać w jedną tylko stronę?), tylko ciągle zajmują się dziećmi. Życie rodzinne jest życiem dla dzieci i wokół dzieci.
Niejednokrotnie mężczyźni znajdują wówczas pocieszenie w ramionach innej, która ma czas i pięniądz, żeby zrobić manikiur czy kupić nową sukienkę. To nie wymyślone na poczekaniu historie, ale z autopsji mojej rodziny i znajomych. Gdzie kobiety niczym roboty pracują na trzech etatach: mamy, żony, pracownika. I jeszcze się od nich wymaga, żeby były zawsze piękne, zadbane, po prostu idealne. Ale ideałów nie ma.
Czasami warto zejść na ziemię i zobaczyć, że to jest po prostu niewykonalne. Chcecie, żebyśmy były piękne, zgrabne i pachnące? Zacznijcie nam pomagać. Bierzcie przykład z takich mężczyzn jak mój mąż, który gotuje, robi zakupy i kąpie naszego synka. Niech to będzie drobiazg: spacer z dzieckiem czy odrabianie z nim lekcji. A może przygotowanie kolacji dla całej rodziny? Każda pomoc jest na wagę złota. Być może wtedy twojej partnerce na nowo zechce się pięknieć dla ciebie i dla siebie, bo przez chwilę o sobie pomyśli. W ciągu dnia naprawdę nie ma na to nawet minuty.
I zanim następnym razem spojrzysz na kolejną matkę z wózkiem, nadwagą i odrostem, i zdążysz ocenić jej stopnień zaniedbania, zastanów się dwa razy. Czasami jej wygląd jest sygnałem dla męża czy chłopaka: spójrz na mnie, potrzebuję twojej uwagi i wsparcia. Taka osoba na pewno nie potrzebuje jeszcze dodatkowej krytyki. Nie zasługuje na to. Bo macierzyństwo to naprawdę kawał ciężkiej i trudnej, choć pięknej roboty.