Katarzyna Bosacka: Jako matka wielodzietna jestem źle postrzegana. Pytają: katoliczka czy alkoholiczka?
Marta Pawłowska
04 września 2014, 14:42·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 04 września 2014, 14:42
Prowadzi popularny program "Wiem, co jem i wiem, co kupuję", pisze książki i artykuły. Jest też żoną rzecznika prasowego MSZ, mamą trójki dzieci i czwartego w drodze. Katarzyna Bosacka mimo siódmego miesiąca ciąży nie zwalnia. Nagrywa kolejne odcinki i nie wyobraża sobie, żeby na święta nie upiec makowca i pasztetu. – W Polsce posiadanie większej liczby dzieci postrzegane jest jako męka – mówi w rozmowie z naTemat. Ona obala ten stereotyp. Ma liczną rodzinę i robi karierę. Choć jak mówi, czasem musi być jak "sturęki Budda", żeby to wszystko połączyć.
Reklama.
Kiedy się pani ostatnio wyspała?
Katarzyna Bosacka: Ucięłam sobie drzemkę w ubiegłą niedzielę (śmiech). Rzeczywiście to była pierwsza taka drzemka od wielu tygodni. No, ale coś za coś. Jak się jest matką wielodzietną, to pracuje się na pełnym etacie.
Pani pracuje właściwie na podwójnym etacie – dom i praca.
Najważniejsze jest planowanie. Matka wielodzietnej rodziny jest jak sturęki Budda. Musi mieć sto rąk, ale musi mieć też idealnie zaplanowany czas. Ten czas wygląda trochę jak klocki domina. Jeśli coś się wywali, to już koniec – wszystko leży. Teraz mam wszystko zaplanowane niemal co do minuty, bo pracuję bardzo dużo, żeby później zostać z dzieckiem jak najdłużej w domu.
Jest pani w ciąży z czwartym dzieckiem. Na wielodzietne matki patrzy się często z pewną ironią – "na pewno wpadka!".
Czwarte dziecko było w planach od zawsze. Jak teraz wszyscy mnie pytają, czy to była wpadka, to mnie to zdumiewa. Czy to ma w ogóle jakieś znaczenie? Wpadka jest chyba wtedy, kiedy ktoś prześpi się z kimś na randce, albo na imprezie, ma 20 lat i nie mam pojęcia, co z tym faktem zrobić. A jak się jest razem 16 lat i ma się trójkę dzieci, to słowo "wpadka" jest terminem abstrakcyjnym. Wiem, że jako matka wielodzietna jestem przez wielu źle postrzegana: "Nie potrafi się zabezpieczyć, na co jej tyle bachorów, kto to wszystko wychowa za nasze pieniądze? Padają pytania: katoliczka czy alkoholiczka? W Polsce posiadanie większej liczby dzieci postrzegane jest jako męka.
Polska jest krajem przyjaznym dla kobiet w ciąży?
Nie jest przyjaznym krajem ani dla kobiet w ciąży, ani dla rodzin wychowujących dzieci. Wielokrotnie słyszałam, że zamiast mówić, że dzieci są przyszłością narodu, częściej pada: "kto ma pszczoły, ten ma miód, kto ma dzieci, ten ma smród".
Nie lubimy dzieci?
Dzieci w Polsce nie są mile widziane ani w kościele, ani w sklepie, w restauracji, w bankach, na poczcie, wszędzie. Dzieci w Polsce się nie lubi, bo zbiją coś, spsocą, dzieciom się zwraca uwagę, szczególnie małym. Oczywiście jest coraz więcej placów zabaw i to się zmienia, są kawiarenki dla młodych matek, ale świadomość zmienia się bardzo powoli. Ja mam wiele koleżanek, które mają jedno dziecko, siedzą w domu, nie pracują i mówią do mnie tak: "wiesz Bosacka, bo jedno przy drugim, trzecim wychowa się samo. Ale wiesz – ten mój jedynak... ile z nim problemów!". Na to hasło zawsze reaguję irytacją, więc zaraz słyszę argumenty: "Patryczkowi zapisaliśmy dom w Konstancinie, a co mielibyśmy zapisać drugiemu dziecku?". Poza tym w Polsce nie ma klimatu, żeby mieć dzieci. Znane hasło brzmi: "Polska dla Polaków", ja mam inne – moim zdaniem Polska na pewno nie jest dziś krajem dla dzieciaków.
To wynika z uwarunkowań społeczno-politycznych, ale i nawyków. Są matki – święte krowy, które nie do końca szanują swoją pracę i jak tylko zajdą w ciążę, biorą zwolnienie, mimo że są zdrowe jak koń. Rozumiem wtedy irytację pracodawców, która przekłada się na ogół kobiet. To niesprawiedliwe. Z drugiej strony jest cała masa uczciwie pracujących kobiet, które boją się zajść w ciążę z obawy o pracę. Młode pary uwikłane są w kredyty albo nie mają żadnych szans na kupno mieszkania. Jak tu rodzić dzieci?
A jak już kobieta w ciążę zajdzie, to traktowana jest jak chodzący inkubator. Nikt nie myśli o niej, tylko zawsze najważniejsze jest dziecko. Ciotki, wujkowie i babki nieustannie radzą tej biednej kobiecie, co ma robić: "Nie siadaj tak, nie jedz tego, nie patrz przez wizjer, bo dziecko będzie zezowate, bo się okręci pępowiną, zawiń w czerwoną wstążeczkę...". To jakieś szaleństwo. Może dzieje się tak dlatego, że tych dzieci jest tak mało... Do tego dochodzą kwestie polityczne, społeczne. Wydłużony urlop macierzyński wchodzi dopiero teraz, ale to właściwie nie chodzi tylko o ten urlop. Chodzi o to, żeby kobiety czuły się bezpiecznie, żeby mogły spokojnie te dzieci wychować i miały, gdzie wracać. Chodzi również o zasiłki, dodatki, racjonalne opodatkowanie, miejsca w żłobkach i przedszkolach, niższy VAT na ubranka dla dzieci. Wszyscy mnie pytają, czy jestem feministką. W tej kwestii absolutnie tak.
Feministki mają raczej inne postulaty.
Polskie feministki podobnie, jak szwedzkie i francuskie, powinny skierować swoje postulaty i programy w trochę inną stronę. Aborcja, związki partnerskie – to niekoniecznie są tematy, które dotyczą młodych kobiet. Dyskryminacja w pracy, dopłaty do kredytów dla młodych małżeństw, zasiłki dla rodzin wychowujących dzieci. Silna polityka prorodzinna jest temu państwu potrzebna jak psu zupa.
Pani też po porodzie musi szybko wrócić do pracy.
Niewątpliwie muszę zatrudnić opiekunkę. Chciałabym zostać w domu jak najdłużej i karmić piersią do czasu, kiedy dziecko będzie w stanie przyjmować gotowe posiłki, czyli przez pół roku. Nie wiem, czy mi się to uda. Duża rodzina to duże potrzeby.
Pani pracuje, ma wielodzietną rodzinę i nie słychać narzekania.
Tak, niektórzy więc twierdzą, że jestem taką świętą krową, bo mam pozycję i jest mi łatwo. Nie widzę powodów do narzekania. Wręcz przeciwnie. Duża rodzina to skarb. Owszem wstaję wcześnie rano, potem intensywnie pracuję, ale po południu mogę zajmować się dziećmi. Około 17.00 odbieram dzieci ze szkoły i się im poświęcam. Chociaż dzieci w rodzinach wielodzietnych opiekują się trochę same sobą. Każde jest odpowiedzialne za swoją działkę w domu, zadania są podzielone, a w domu są zasady, których dzieci potrzebują – inaczej rodzina wielodzietna by nie funkcjonowała.
Oczywiście robię w domu bardzo dużo. Mój mąż pomaga, ale również dużo pracuje i często jest na wyjazdach służbowych. Mój zawód pozwala mi na szczęście elastycznie żonglować czasem. Część swojej pracy zawodowej mogę wykonać wieczorem, kiedy dzieci już śpią. Mniej więcej tak około 21.00 zaczyna się u nas taki moment, kiedy dzieciaki już sobie same czytają. Najmłodsze ma 8 lat, więc już czyta swobodnie. Ostatnio siedziałam z laptopem w łóżku i przyszły do mnie córki. Ja pracowałam, a one siedziały ze swoimi książkami, co jakiś czas wymieniałyśmy oczywiście uwagi, trochę gadałyśmy, trochę one czytały, trochę ja pisałam. No ale o 22.00 dzieci wymiękają i idą spać. A ja zawsze do 23.00 jestem jeszcze coś w stanie zrobić. Jestem często zmęczona, ale mam szczęście, że mogę połączyć bycie w domu z wykonywaniem zawodu, który lubię.
Miała pani taki etap w życiu, w którym zrezygnowała w jakiś sposób z tego zawodu na rzecz rodziny. Mąż został korespondentem w USA i pojechaliście tam razem.
W życiu trzeba podejmować decyzje zgodnie z systemem wartości, które się wyznaje. Dla mnie kariera nigdy nie była najważniejsza. Zawsze najważniejsza była rodzina. Moim zdaniem każdy, kto mówi, że dla niego ważniejsza jest kariera, jest w dużym błędzie i kiedyś dopadnie go rozpacz związana z samotnością. Zawsze trzeba rozłożyć karty na stole i zobaczyć, co jest dla nas – jako rodziny – ważne i co będzie najlepsze. Uznaliśmy, że to doświadczenie amerykańskie będzie ważne – praca mojego męża, nauka angielskiego przez dzieci. Wtedy uznaliśmy, że bilans zysków i strat będzie korzystniejszy, jeśli wyjedziemy. W końcu co nas nie zabije, to nas wzmocni. Rzuciłam się na tę głęboką wodę.
I sporo to panią kosztowało.
Rzeczywiście dostałam tam w kość. Zostałam w niefajny sposób zwolniona wtedy z telewizji, mimo że zapewniono mnie, że praca będzie na mnie czekać i będę po powrocie kontynuować program, który sama wymyśliłam i sama pisałam. Kiedy wyjeżdżałam do Stanów, dostałam takie zapewnienie. Po kilku miesiącach okazało się, że jednak nie pracuję. Dowiedziałam się o tym z internetu. Ale tak często jest w telewizji. Widziały gały, co brały. Do tego doszła jeszcze depresja emigranta.
Chodziło tylko o pracę, czy nie podobało się pani w Stanach?
Przez kilka pierwszych miesięcy jest fajnie, człowiek jest w nowym miejscu i czuje się trochę jak na wakacjach. Później przychodzą święta, nie ma rodziny, jest inaczej i zaczynamy się zastanawiać, w którym miejscu jest nasz dom. Czy to ten tu, czy tamten w Warszawie, takie totalne zawieszenie. Pojawiają się typowe lęki emigracyjne. Te lęki sprawiły, że nawet tak silny czołg jak ja leżał pod kołdrą, naciągniętą na głowę. Leżałam i zastanawiałam się, co właściwie się stało. Potrafiłam tak leżeć nawet dwie godziny. Przytyłam.
Jak się pani z tym uporała?
Na wiosnę po prostu powiedziałam sobie: dosyć tego leżenia! Zaczęłam biegać, więcej pisać, no i napisałam książkę. Wzięłam się jakość w garść. Wiedziałam, że coś muszę zrobić, jakoś to przełamać, bo inaczej zwariuję i niedługo wejdę w kostium hipopotama (śmiech). Zaczęłam myśleć pozytywnie, odkrywać Stany, które są naprawdę pasjonujące. Schudłam. Więcej pisałam, skończyłam książkę "Czy wiesz, co jesz" przewodnik po zakupach spożywczych, pierwowzór programu "Wiem, co jem". Znów odezwała się telewizja.
I tak się rozkręciła kariera. Wiem, że nie lubi pani tego słowa.
Nie lubię (śmiech).
Ale robi pani karierę – napisała pani książki, niezliczone artykuły, prowadzi popularny program, nagrywa kolejny. Sama pani wspomniała, że jest "czołgiem". Co tak panią pcha do przodu?
Tak, jestem czołgiem. Ja mam bardzo dużo wad, ale jestem też cholernie pracowita. Nie potrafię usiąść na miejscu, dopóki czegoś nie skończę. Nawet jak będę padać na twarz, to upiekę ten makowiec na święta i zrobię ten pasztet. Taka jestem. Nie cierpię leżeć na plaży. Ja muszę non stop się ruszać, non stop coś ogarniam. Bardzo wiele osób mnie pyta: "A kiedy ty masz czas dla siebie?" Mi ten czas właściwie nie jest potrzebny. Mam chyba jakieś takie życiowe ADHD. Mam strasznie dużo energii i czuję się młodziej. Nie mam pojęcia, skąd ją biorę.
Jest pani w siódmym miesiącu ciąży, a i tak działa pani na pełnym obrotach – energiczny krok, na nogach od rana do wieczora, nagrywa pani odcinki do dwóch programów równocześnie. Wiele kobiet w takim stanie leży, idzie na zwolnienie albo przynajmniej się oszczędza.
Kluczowe jest planowanie. Tak znam swój organizm, że wiem, kiedy jestem w ciąży. W pewnym momencie zaczęłam być dość nieprzyjemna dla mojej ekipy, co raczej mi się nie zdarza. Od razu pomyślałam, że coś chyba jest nie tak i szybko zrobiłam test ciążowy. Wynik był pozytywny. Natychmiast zadzwoniłam do szefowej TVN Style i powiedziałam: jestem w ciąży, co oznacza, że nie mogę za dwa dni skakać w ciężkim kostiumie kosmonauty na trampolinie. Wszyscy w pracy wiedzieli o ciąży od początku. Szefowa oddzwoniła chyba jeszcze tego samego dnia albo następnego i powiedziała, żebym zrobiła program dla kobiet w ciąży.
Zdecydowała się pani na program, w którym "gra" pani jeszcze nienarodzone dziecko. Nie obawia się pani zarzutów w stylu: wykorzystuje dziecko, dla sławy zrobi wszystko?
"O Matko!" jest programem dla kobiet w ciąży, a nie programem o mojej ciąży. Ma odpowiadać na ich wątpliwości. Nie jestem typem ekshibicjonistki, nie pokazuje się na galach, nie pozuje na ściankach. Z powodu pokazywania twarzy w telewizji nie odbiło mi. Tak naprawdę najmniej z tego wszystkiego lubię pracę przed kamera. Najbardziej kręci mnie proces twórczy. Proszę zwrócić uwagę, że prawie wszystko, co w tej chwili mamy w telewizji, to są kopie czegoś albo jest to tzw. format. Fajne jest to, że ja mogłam coś wymyślić sama. Zarówno "Wiem, co jem" i "O Matko!" zostały wymyślone od początku do końca. Szefowie najróżniejszych telewizji jeżdżą raz do roku na takie targi do Cannes, gdzie są wszystkie programy tego świata – od nowozelandzkich, przez amerykańskie po europejskie. A takiego formatu jak "Wiem, co jem" akurat nie było.
"O Matko!" też jest programem wymyślonym przez zespół, ale ja też miałam duży wpływ na format, na czołówkę, na dziecko, które mówi "z brzucha" tak jak w filmie "I kto to mówi". To jest trochę fabuła, trochę jak serial, ale zdecydowanie w formie poradnikowej. Może się podobać albo nie, ale jest inny.
Wywalczyła sobie pani niezależność.
To się nie wzięło z niczego. To są lata pracy, ciężkiej pracy, czasem wieczorami, czasem w weekendy. To nie jest tak, że nagle dostałam od pana Boga nagrodę, ktoś mnie odkrył i zaproponował mi superkomfortowe warunki pracy. Ja przez całe swoje zawodowe życie solennie na to pracowałam. Mam też poczucie, że nie poświęcam rodziny dla pracy. Pracuję dosyć szybko i jestem z tego znana, ja się pracą nie zachłystuję. Jak usłyszę od reżysera: "Mamy to", to nie rzeźbię na siłę, nie szukam idealnej wersji. Jak jest zrobione, to idę do domu. Wszyscy w ekipie wiedzą, że jak przychodzę rano na zdjęcia, to mówię: Chciałabym już wrócić do domu, więc może zacznijmy (śmiech).
Naprawdę nigdy się pani nie spóźnia? Pobudka, wyszykowanie trójki dzieci, harmider, osiem śniadań...
Właściwie to 9 śniadań, bo jeszcze jedno dla psa (śmiech).
No tak! Jeszcze pies.
I dwie świnki morskie (śmiech). Trzeba to towarzystwo ogarnąć, więc staram się nie spóźniać. To domino bardzo łatwo wywrócić. Jak posiedzę chwilę dłużej w domu, ja się spóźnię, dzieci się spóźnią, później zacznę pracę i cały dzień się rozciągnie. Muszę mieć wszystko dokładnie zaplanowane. Nie ma miejsca na spóźnianie.
Jest pani kulinarno-zdrowotnym autorytetem. Ja się tak zastanawiam, czy w tym tempie, w którym pani żyje, przy wielodzietnej rodzinie, przy ciąży, ma pani rzeczywiście czas na to gotowanie?
Ostatnio to nie jest może dobry moment na gotowanie, bo jestem już w bardzo zaawansowanej ciąży i wieczorem padam na twarz, ale jeszcze parę miesięcy temu były u nas przyjęcia w domu i będą nadal. Wieczorami staram się ugotować jakąś ciepłą kolację. Teraz dzieci też wciągają się w tę pasję. Pałeczkę przejmują moje córki. To wyjątkowa pomoc na ostatnie miesiące ciąży. Ja oczywiście wrócę do gotowania, bo to strasznie lubię. Nie wyobrażam sobie świąt bez gotowania. Będę w ósmym miesiącu ciąży, ale oczywiście będą baby, mazurki, pasztet. Nie ma mowy, żeby było inaczej (śmiech).
Polacy żywią się lepiej niż kiedyś?
Tu się naprawdę wiele zmienia. Widzę osoby, które czytają etykiety w sklepie. Ja chciałabym, żeby pani mnie dobrze zrozumiała – nie uważam, że to jest moja zasługa. Nie uważam się za Kasię Boską. Trend na zdrowe żywienie, na sprawdzanie etykiet wziął się stąd, że jest w nas głęboki sprzeciw wobec psucia jedzenia w Polsce, które mamy naprawdę dobre. Ja wolę zjeść kawał dobrego żytniego chleba na zakwasie z dobrym smalcem i dobrym ogórkiem kiszonym niż wybitną potrawę francuską nie wiadomo skąd. W pewnym momencie jako społeczeństwo powiedzieliśmy dość tym zepsutym parówkom, tej szynce, która puszcza wodę i temu rozwalającemu się pieczywu i nadmuchanym bułeczkom i zaczynamy szukać. Wolimy zjeść mniej, ale lepiej. I to jest fajne.
Zapanowała moda na ekologię?
Na pewno wzięło się to też z ogólnego trendu na ekologię, z artykułów i programów o żywieniu. Zaczynamy rozumieć skład i świadomie czytać etykiety. Teraz nie mamy przecież technologii żywienia, tylko inżynierię żywności. Mamy inżynierów, którzy produkują idealną szynkę, złożoną z błonnika, soi, bambusa i nie wiadomo czego jeszcze, a samego mięsa jest tam 7 proc. Na szczęście powstał fajny ruch konsumencki. Coraz więcej ludzi szuka informacji, zakłada blogi, dyskutuje. To strasznie fajne.
Siła dziennikarstwa poradniczego?
Wszyscy dziennikarze pisząc o tym, przyczyniają się do tego. Nie wstydzę się, że jestem dziennikarzem zajmującym się poradnictwem. Z tego żyję, to umiem robić. Ale bardzo bym chciała, żeby wielu moich kolegów dziennikarzy nie zatrzymywało się jedynie na powierzchni, tylko pisali o zdrowiu szczegółowo i dokładnie. Mamy bardzo dużo pism kolorowych, i kobiecych, i męskich zajmujących się poradnictwem. Niestety bardzo często to poradnictwo jest na słabym poziomie.
To nie jest sztuka napisać, że jak jesteś na diecie, to wypij dwie szklanki wody, a jak idziesz na przyjęcie, wybierz sałaty. To naprawdę wie już każdy z nas. Polacy szukają teraz bardziej specjalistycznej wiedzy i porad. Ja przez te wszystkie lata właściwie zaliczyłam dietetykę, a jestem po polonistyce. Przeczytałam masę książek specjalistycznych, non stop uczę się od ekspertów. Ostatnio przeczytałam całą książkę o margarynie, teraz czytam o oleju rzepakowym. Non stop się uczę. Czytam też opracowania naukowe. W tym miejscu kończy się właściwie poradnictwo, a zaczyna dziennikarstwo specjalistyczne, zaczyna się konkretna wiedza.
I efekty tego obserwuje pani później jak w historii z jednego wywiadu, kiedy przypadkowy chłopiec widząc panią, mówi o profesor Zdrówko i o szkodliwości czekoladowych płatków.
To rzeczywiście zabawne (śmiech).
Często się zdarzają takie sytuacje?
Bardzo. I to przynosi satysfakcję. Ale zdarzają się też śmieszne historie. Jeden pan na stadionie poprosił mnie, żebym podpisała mu się na 10-złotówce. Kiedy powiedziałam, że to banknot, że nie wolno, bo to zniszczenie, odparł, że on będzie ten banknot trzymał, bo jest piekarzem z małego wielkopolskiego miasteczka i go sobie powiesi w piekarni (śmiech). To dla mnie naprawdę zaskakujące, że ludzie tak mnie postrzegają. Ja nie mam żadnych aspiracji do bycia gwiazdą.
Nie ma pani zadatków na celebrytkę?
Nie. Ja jestem trochę w typie dziewczyny z sąsiedztwa i może to ludzi przekonuje. Jestem przekonana, że ludzie dużo bardziej kochają mądrą i sympatyczną Dorotę Wellman niż niejedną wystylizowaną prowadzącą. Ja nie zamierzam zmieniać swojego sposobu bycia i prowadzenia programów. Byłam ostatnio z dziewczynkami na zakupach. Nagle podchodzi do mnie starsza pani ze starszym panem. Wyglądali jakby się wzięli z filmu przedwojennego – pani w płaszczyku, z berecikiem, pan miał kapelusz i cały czas go tak uchylał jak na powitanie. I ta pani do mnie mówi z takim charakterystycznym kresowym "l": Pani Kasiu, ja chciałam pani powiedzieć, że pani jest wspaniałą aktorką i że ostatnio taką aktorką to była Nina Andrycz. A pan cały czas uchylał kapelusza (śmiech). Ja tylko podziękowałam, bo ta sytuacja była zabawna i urocza.
To sympatyczne, ale mnie to nie zmienia. Nie czuję się cudowna. Mam świadomość, że są osoby, które krytykują mój program, uważają, że scenki-przebieranki są żenujące. Zgadzam się, niektóre są. Przyjmuję tę krytykę na klatę, ale przecież nie da się dogodzić wszystkim.