
Wtorek, środę, czwartek… do końca tygodnia był ze mną w domu. Klasyk: katar bez towarzyszących objawów. Piliśmy herbatę z miodem i naturalną witaminą C, oglądaliśmy bajki, układaliśmy puzzle.
U niego to był tylko katar
W czwartek wieczorem zauważyłam pierwszą zmianę na swoim ciele, w okolicach ud. Pomyślałam, że to jednorazowy incydent, nic poważnego.
W kolejnych dniach czerwono–białych plamek pojawiało się coraz więcej, tym razem również na tułowiu. Pierwszy raz poczułam się zaniepokojona. Nie czułam się chora, a zakatarzony syn nie miał żadnej wysypki.
Musiałam to skonsultować, plamy codziennie się powiększały, było ich coraz więcej. W piątek w południe byłam już na konsultacji dermatologicznej, która była dla mnie zaskakującym doświadczeniem.
Lekarka bez cienia wątpliwości oznajmiła po spojrzeniu na moje ciało: "Łupież różowy Giberta, każdy z nas przechodzi to w życiu jeden raz".
Łupież jaki? Nie lubię, kiedy lekarze operują nazwami, których nie rozumiem. Czy to groźne? Czy to się leczy?
Dermatolożka zadała tylko jeszcze dwa pytania: "Czy boli?" i "Czy byłam w ostatnim czasie przeziębiona?".
Na obydwa odpowiedziałam przecząco, wspomniałam jednak o infekcji syna i o moim delikatnym bólu gardła w nocy.
Wtedy jej wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Jej diagnoza była pewna.
Okazało się, że ten rodzaj wysypki jest typowo wirusowy, rozwija się niezwykle rzadko, ale mówi się, że choć raz u każdego w życiu. Niegroźny, niebolący, mija sam po 4-5 tygodniach.
Moja babcia mawiała, że człowiek uczy się całe życie, a i tak umiera jako głupiec.
Za każdym razem, kiedy dowiaduję się czegoś nowego, lub czegoś nowego się uczę, myślę o tym i uśmiecham się w duchu. "Jak zwykle miałaś rację, Babciu".