Jest jeszcze jedna, potężna trudność w formułowaniu spójnych postulatów macierzyńskich i ich upolitycznieniu („polityka” jest dobrym słowem wbrew pozorom i nie trzeba się go brzydzić). A myślę o tych postulatach, o których już pisałam, nie będących ściągalnością alimentów i prawem do aborcji albo od ściganiem gwałtu z oskarżenia publicznego.
Otóż my, wściekłe, nie chcemy – w detalach - jednego.
Chcemy porodów naturalnych bez znieczulenia w przyjaznych warunkach i chcemy cesarek na życzenie.
Chcemy dostępności mieszanek mlecznych i społecznej aprobaty dla karmienia piersią w przestrzeniach publicznych.
Chcemy rocznych urlopów macierzyńskich i chcemy wracać do wykonywania zawodu zaraz po urodzeniu dziecka.
Chcemy pracować zawodowo dwieście godzin miesięcznie i chcemy mieć czas na codzienne, niespieszne celebrowanie czasu z rodziną.
Hołubię ostatnio przymiotnik „równościowy” i tu i ówdzie go nadużywam. Parę dni temu rozmawiałyśmy z kumą o „równościowym podejściu” w kontekście macierzyństwa praktykowanego jednocześnie z pracą o charakterze korporacyjnym. Dla mojej kumy, też matki, podejście równościowe to takie, w którym nie ma różnic w traktowaniu pracownic i pracowników. Trzeba wyjechać na tygodniowy biznes trip? Nie ma znaczenia, że masz dwudziestotygodniowe dziecko i je karmisz piersią, bo jeżeli posiadłaś adekwatne kwalifikacje, to pracodawca może oczekiwać, że po prostu pojedziesz.
Dla mnie natomiast „równościowe” oznacza „z poszanowaniem indywidualnych potrzeb”. W kontekście elastyczności zawodowej byłoby to niestawianie przez pracodawcę nierealistycznych oczekiwań. Jeżeli przyjmuję, że matka dwudziestotygodniowego dziecka ma w tej chwili inne priorytety, niż wielodniowy wyjazd, powierzę jej takie zadania, którym może podołać, popychając obcasem kołyskę.
Im dalej w życie, tym bardziej jestem tego pewna - musimy wyjść z naszym macierzyństwem z podziemia, z naszych czterech ścian i pchnąć kwestię dalej, niż do najbliższej piaskownicy. Wychowanie dzieci nie jest sprawą każdej z nas z osobna.
To jak z matkami niepełnosprawnych dzieci. Dopóki nie poszły oblegać sejmu, pies z kulawą nogą się nimi nie zainteresował, bo przecież sobie „radziły”.
A Wy?
Na ile czułyście się zostawione same sobie przez tak zwany „system” na kolejnych etapach macierzyństwa?
Zrobiłam rachunek sumienia. Ja – na każdym, od początku, do dzisiaj. Rodzicielstwo od zawsze było kwestią moich odpowiedzialności i troski moich najbliższych, skorzystałam z nielicznych rozwiązań systemowych, bo albo ich nie ma, albo są niemal niedostępne.
Wszystkie badania w ciążach – u prywatnej ginekolożki (ile znacie osób, które regularnie korzystają z dentysty albo z ginekologa finansowanego przez NFZ?), więc wszystkie analizy krwi i usg na własny koszt, bo bez skierowania, o które ewentualnie musiałabym się zatroszczyć odrębnie.
Tu muszę oczywiście nadmienić, że test PAPP-A w ciąży z Silnym sfinansował mi NFZ, bo się na niego załapałam w związku z podeszłym wiekiem.
Ale już za porody rodzinne w klinice Akademii Medycznej płaciliśmy z własnej kieszeni, to nie były porażające kwoty, ale przecież oboje jesteśmy ubezpieczeni, tak ja, jak i Ojciec dzieciom. I nie do końca pojmuję, dlaczego taki drobiazg, jak obecność w sali porodowej osoby różnej od rodzącej wymaga opłacenia.
Niemowlęce szczepionki w wersjach skojarzonych też oczywiście kupowaliśmy sami, skutecznie straszeni przez pediatrów, jak to świeżutcy rodzice, koniecznością dodatkowych wkłuć w przypadku szczepionek z darmowego pakietu.
Kiedy poszłam do pracy, nielatami zajęła się babcia, Silnym – opiekunka, trzeciej rzeczpospolitej nie obchodzi, co zrobisz z maleńkim dzieckiem, kiedy wracasz do generowania PKB. To w końcu sprawa prywatna. Twoje dziecko – twój biznes.
Tu dygresja – czytałam kiedyś wywiad z którymś z dyrektorów regionalnych urzędów pracy. Urząd, zasilony dotacją unijną, dysponował sporym funduszem, który zdecydowano przeznaczyć na aktywizujące szkolenia dla bezrobotnych kobiet typu sztuka autoprezentacji albo układanie bukietów. Zainteresowanie nie było porażające, bo jak się okazało bezrobotne kobiety, nie dość, że bez pracy i bez pieniędzy, miały też zwykle po kilkoro dzieci, których nie było z kim zostawić, kiedy szły na szkolenie. Urzędnik zapytany o to, czy części środków nie można przeznaczyć na opłacenie opieki dla dzieci w trakcie kursów prychnął oburzony, że Urząd Pracy jest od organizacji zatrudnienia, a nie od organizacji dozoru nad małoletnimi.
Zepchnięcie odpowiedzialności za rodzicielstwo do sfery prywatnej jest z punktu widzenia tego abstraktu, jakim jest państwo rozwiązaniem perfekcyjnym.
Radźcie sobie same. I tyle.
Państwo umywa ręce.
Kiedy Nowy Człowiek szedł do przedszkola, w 2006, miał pecha trafić na przejściowy wyż demograficzny i niż liczby miejsc w placówkach w okolicy. W przedszkolach publicznych dziecko nie samotnej i nie bezrobotnej matki nie miało wtedy żadnych szans na przyjęcie. Znalazłam przedszkole niepubliczne.
Z upływem czasu narracja przyspiesza. Dużych dzieci nie trzeba co prawda tak często szczepić, jak niemowlęcia, trzeba je natomiast ubrać i wyżywić. Preferencyjna, 8% stawka VAT na artykuły dziecięce okazała się dla rządzących niesatysfakcjonująca, więc ją w 2012 podniesiono trzykrotnie, do wysokości podstawowej, 23%. Rozsądnie z punktu widzenia finansów publicznych, na dzieciach mało kto oszczędza. Wyższy niż polski VAT na artykuły dziecięce mają w Europie tylko Dania i Szwecja.
Duże dzieci chodzą do szkoły, a ja miałam pecha się wstrzelić z regularnością porodów w obniżenie wieku szkolnego. Referendum Elbanowskich nie wypaliło, państwo zignorowało postulat miliona rodziców. MEN twardo brnie w "reformę", ale zamiast przemyślanej wizji edukacji wczesnoszkolnej (i powiązania z nią tzw. drugiego etapu kształcenia) dostajemy teraz w promocji przed wyborami do PE „darmowy podręcznik”, niechże go szlag.
Troskę mojego państwa o kolejne generacje obywateli odczuwam raz w roku, w okolicach kwietnia, kiedy z Ojcem dzieciom odliczamy od podatku ulgę rodzinną. Obawiam się jednak, że tysiąc sto dwanaście złotych rocznie nie wystarczy, żeby utrzymać dziecko. Nawet takie, które nie je wiele i nosi odzież po starszym rodzeństwie.
I to, co wyżej dotyczy tych z nas od cesarki i tych od braku znieczulenia. Tych od butelki i od nieustającej laktacji. Mamy, kurcze!, mnóstwo wspólnych punktów, mimo tego, że nasze macierzyńskie historie są krańcowo inne.
Sufrażystki wyprowadziły kobiety z przestrzeni domowej i mniej więcej osadziły w sferze publicznej. Nie macie wrażenia, że najwyższa pora wyprowadzić z domu nasze macierzyństwo?