Przysięgam, jeśli jeszcze raz będę musiała pochylić się nad depresją „bo nie karmię”, „bo chcę karmić”, „bo mi każą karmić”, jeśli jeszcze raz przeczytam o legendzie laktacji, zapaleniu piersi, kupię sobie własną gazetę.
Dawno dawno temu, za siedmioma górami, żyła sobie piękna i mądra księżniczka Gryzelda. Kiedy powiła dziecię o złotych puklach, z całej siły zapragnęła jak w reklamie dać mu wszystko, co najlepsze. Nie było to łatwe; musiała stoczyć wiele bitew, zmierzyć się z niejednym potworem, wykazać sprytem i wyobraźnią, by uniknąć złego oka i krzywych szponów. W końcu udało się – maleńki królewicz napił się mleka i usnął patrząc głęboko w chabrowoniebieskie oczy mamy, cały dwór zaś z westchnieniem i w zachwycie chwycił się za serce. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie, a kraina płynęła mlekiem aż do 12 miesiąca życia (miód uczula).
Bullshit.
Rili. Szlag mnie trafia zawsze jak po raz kolejny strzelają we mnie popękane brodawki, zastoje pokarmu, nawały mleczne, „początki mogą być bardzo trudne”, „nie poddawaj się”, „mój mąż mnie wspierał”. I wcale nie dlatego, że uważam, że coś takiego jak zastój pokarmu nie istnieje. Że nie przekonałam się na własnej skórze, jaki dokładnie kolor ma cera kogoś, o kim się mówi krew z mlekiem. Ale na miłość boską.
Moja znajoma jest w szóstym miesiącu ciąży. Zbiera opinie, szuka promocji, kompletuje niezbędniki. Wśród nich – 5 różnych maści na sutki, łagodzących, zapobiegających, leczących. Nie dziwię się – jak się czyta poradniki dla mam, to ma się wrażenie, że wyprawy krzyżowe to pryszcz. I na pewno aż tak nie bolą. Skutek? „Pewnie i tak nie uda mi się karmić, choć bardzo bym chciała”.
Misiu droga, więc tak: Juniora karmiłam dziwacznie, ale z Młodą lecimy po bożemu. Mleko miałam już drugiej dobie po cesarskim cięciu, tak gęste, że najadała się w 5 minut (zapomnij o „wiszeniu na cycu”). Jadła co dwie-trzy godziny (jak wyżej), co zostało jej do dziś, z tym, że teraz, gdy ma 4 miesiące, dodatkowo przesypia dziesięć godzin w nocy. Nawał pokarmu jak przyszedł, tak odszedł. Czasem trochę boli, ale do zniesienia. Do karmień w miejscu publicznym można przywyknąć, nabiera się wprawy, nic nie widać w sumie. Mała nie obejmuje „większej części otoczki”, bo musiałaby do tego mieć wężową żuchwę, ale radzi sobie – nawet mimo tego, że mam wklęsłe sutki i moje wypełnione piersi wyglądają jak idealnie okrągłe grejpfruty. Spróbuj possać grejpfrut.
Nie, nie chodzi o to, że moje dziecko jest cudowne, a ja zajefantastyczna. Chodzi o to, że tak też może być. Bez rozdzierania szat, płaczu w poduszkę, godzin u psychoterapeuty.
Ale uważaj: a deal is a deal. Jak nie ma smoków, to nie ma też szklanych gór i białych koni. Nie ma eterycznych uniesień i wzniosłych mów nad zastawionym stołem biesiadnym. Dziecko przy piersi jest urocze, owszem, ale nie da się dostawać orgazmu z wszechobejmującego błogostanu siedem razy na dobę. Ja nie umiem. Poza tym, pieśni rycerskie opiewają rany odniesione w boju, ale o wszach w namiotach już nie wspominają. Podręczniki dla księżniczek też nie mówią, że mamine mleczko cieknie. Ciekniesz, ty w sensie. Od czasu do czasu budzisz się mokra i zimna i lepka, innym razem zaś wyciekasz do butelki, którą to butelkę wsadzasz później na najchłodniejszą, warzywną półkę, obok cebuli i pomidorów. Atawistyczna duma z wykarmienia potomka zostaje, ale metafizyka raczej w lodówkach nie kwitnie.
To mleko czasem po prostu płynie. Może tobie też. A jak ostatecznie nie popłynie, to świat się nie zawali, mieszanki są w każdym Rossmannie, nie ma o co kruszyć kopii.