Doskonale rozumiejąc potrzebę posiadania i nie stwierdziwszy żadnych uszkodzeń ciała, nauczona doświadczeniem tylko podniosłam brew w kierunku matki zwycięzcy. Poczciwa kobiecina już do mnie truchtała, ku mojemu zdziwieniu kuląc się w sobie, tsykając i wyraźnie prosząc mnie na stronę. Podeszłam z nią do ławki.
– Ja przepraszam, Jasiu zwykle jest bardzo grzeczny, ale nie mam serca go strofować, wie Pani, on sobie dzisiaj to autko za swoje kupił.
Jak stałam, tak usiadłam.
Nie wiem z jakich otchłani pamięci przygalopował, ale widziałam go jak na dłoni. Fioletowy kucyk pony, z różową grzywą, tęczą na zadku i otwieranym siodłem zamykanym na srebrny kluczyk w kształcie serduszka. Szczyt plastikowego bezguścia. Szczyt moich dziewięcioletnich marzeń. Pierwsza rzecz, którą kupiłam za własne pieniądze.
Droga do niego była wyboista i kręta. Bardzo wcześnie dostawałam od rodziców kieszonkowe, bardzo wcześnie też poczułam smak frustracji z powodu niewystarczających zasobów. Z jednej strony otwierały się przede mną sklepy, z drugiej – nigdy nie domykał budżet. Ciastka okazywały się kosztowne, chwile słabości bolesne i nieodwracalne w skutkach, długi u bardziej zaradnych koleżanek z klasy wstydliwe. Zawzięłam się dopiero, gdy na witrynie, pod którą wystawałam jak biedne dzieci z filmów Disneya, ujrzałam moje nieparzystokopytne szczęście.
O pieniądzach niewiele się mówi lub mówi się z niepotrzebnym patosem. Albo są tabu, bo ich nie ma, albo są tabu, bo są, a przecież nieładnie się chwalić. W tym drugim przypadku dzieciom kupuje się (prawie) wszystko – zanim pomyślą, dostają tablet, żelki i kurs językowy. Wiedzą doskonale, ile już jest na koncie, na którym mama i tata odkładają na ich przyszłość i głośno rozprawiają o tym między obiadkiem a podwieczorkiem w przedszkolu. Problem w tym, że te kwoty nic im nie mówią, znaczą dużo, więcej niż ty, sama złotówka pozostaje dla nich abstrakcją. Nawet jeśli dostają do ręki - często absurdalnie wysokie - kieszonkowe, to rodzic decyduje, na co mają je wydać, na co tym razem „zbierają”.
Moi rodzice nie chcieli mi kupić konika, bo był niedorzecznie drogi i kosmicznie paskudny. Nie mieli jednak nic przeciwko temu, żebym kupiła go za własne oszczędności, chociaż pewnie znaleźliby milion rzeczy, na które rozsądniej byłoby je przeznaczyć. Jestem im za to wdzięczna. Do dziś pamiętam, jaka dumna i dorosła się czułam ściboląc na ladę te wtedy jeszcze banknoty. Dumna, bo udało mi się dotrwać, dorosła, bo to był naprawdę mój wybór. Nauczyłam się wtedy, że pieniądze to przede wszystkim możliwość wyboru. To wolność. Środek do celu.
Kiedy Junior pierwszy raz po tygodniach/miesiącach odkładania wreszcie sam spełni swoje marzenie, zrozumie, że Jasiu obszedł się z nim bardzo łagodnie.