To była najważniejsza wyprawa z moim synem. Powiedziałem mu, że jest takie miejsce w Polsce, które jest najdalej wysunięte na północ. Dalej jest już tylko morze.
Usiedliśmy razem przy mapie Polski i znaleźliśmy Przylądek Rozewie. Wystający w morze kawałek lądu. Wyobraźnia zaczęła pracować. Co będzie na miejscu? Co zobaczymy, gdy dojedziemy? Ja już tam byłem kilka razy, ale jakie to ma znaczenie.
Wybraliśmy się w trasę samochodem, zakładając, że jest nie tylko naszym środkiem transportu, ale także domem. Urządziliśmy podwójne łóżko w naszym vanie. Wzięliśmy wszystkie niezbędne campingowe sprzęty i w drogę. Spędziliśmy w trasie trzy dni, zatrzymując się spontanicznie w miejscach, które uważaliśmy za najbardziej malownicze. Jadąc wzdłuż wybrzeża Bałtyku, poświęcaliśmy większość dnia na kąpiele w morzu, zabawę i zdjęcia, a wieczory na wspólny odpoczynek na trawie. Gdy dojechaliśmy na Rozewie czekał nas jeszcze krótki spacer przez stary, bukowy las, który porasta to miejsce. Zza drzew powoli wyłoniła się kamienista plaża. Jak okiem sięgnąć kamienie, wyszlifowane przez Bałtyckie fale. W różnych kolorach i różnej wielkości.
Usiedliśmy nad brzegiem morza, próbując dojrzeć coś na horyzoncie. Jakiś szczegół, który podpowie nam, co jest dalej. Ta chwila była dla nas tak magiczna, że niesamowicie ruchliwy na co dzień Franek zastygł w bezruchu, urzeczony kreską horyzontu, szumiącym morzem i świadomością, że dotarł na "czubeczek Polski". Ja poczułem, że robimy coś prostego, ale niesłychanie ważnego. Osiągnęliśmy wspólny cel.