
Reklama.
Boże, groza. Kupić prezent współczesnemu dziecku pochodzącego z klasy średniej to wyzwanie – niemal– na miarę zdobycia Everestu.
Kolorowe Smyko- podobne miejsca rozpusty, obłędu i przepychu. Tłum skołowanych rodziców, roszczeniowych dzieci i zestresowanych gości imprez urodzinowo-imieninowych, którzy próbują kupić właściwy prezent. Stoisz, na przykład, przed półkami z gadżetami dla dziewczynek. Niedobrze ci od kolorów, chcesz wyjść, uciec na koniec świata. Jednak twardo robisz zdjęcia i wysyłasz do matki dziewięciolatki. W tytule: „A to ma? ", „A to ma?", „To?!!!" Biedna matka sama do końca nie wie co ma dziewięciolatka, więc w końcu przekazuje telefon solenizantce. „To, ciociu mam, to też, i to też". Po półgodzinie dostajesz mdłości. W końcu sukces. Dziewczynka czegoś nie ma. Jest to wielka stajnia, supermodnej firmy, dla dziewcząt, które kochają koniki. Kosztuje sporo, ale to w końcu córka twojej najbliższej przyjaciółki. Wychodzisz ledwo ciepła. Z bardzo uszczuplonym kontem.
Inna scena. Pokoje kolegów twojego syna. Pokoje dziewięciolatków. Szafki uginającego się od zestawów lego (najtańszy, ten mały 100 zł). Star Wars, Władca Pierścieni, Ninjago. Skomplikowane budowle, twierdze. Kilka godzin składania, chwila zabawy i bach „do widzenia" . Książki, planszówki. Do koloru, wyboru.
Na imprezach klasowych lubię przemykać do pokoju jednego z chłopców. W życiu nie widziałam takiego pokoju. Pluszowy dywan, finezyjne malunki na ścianach, łóżko i poduszki z najlepszych sklepów, zabawki niczym cuda wyniesione z raju. Wszystko pachnie luks proszkami i luks luksusem w bardzo dobrym stylu.
Ten sam chłopiec zdziwił się, że my (mój mąż, syn i ja) mieszkamy na osiedlu. „O Boże, nigdy nie widziałam osiedla" (WTF?), a jego mama, którą zresztą bardzo lubię, z rozbrajającą szczerością rzekła, że to dobrze, że Karol do nas wpadł, bo „niech zobaczy, jak mieszkają ZWYCZAJNI ludzie".
Widzę też pokój mojego syna. Zwyczajny ;-), ale… jest zapisem wszystkiego czego sobie odmówiłam po to, by on był szczęśliwy (szczęśliwy?).
Wymarzone Lego za 500 zł na Gwiazdkę (nie miałam wtedy pracy), inne za 380 (to za ten tekst co go tyle razy poprawiałam), jeszcze jakaś twierdza (też kilkaset złotych). Toniemy w gadżetach. Nasze wakacje, moje wymarzone sukienki, mój weekend z mężem, by reaktywować namiętność. Przepadało, przepadało w moim pragnieniu, by mój syn miał lepiej i piękniej niż ja, dziecko lat 80-tych.
Bo pamiętam, że:
– Zazdrościłam przyjaciółce, która miała ciotkę w Norwegii, że ma taki piękny piórnik ( nasze dzieci mają piękne piórniki i mają to doprawdy gdzieś).
– Zazdrościłam niektórym dzieciom kolorowych ciuchów. Moich rodziców było stać tylko na narciarki (takie współczesne legginsy) i kilka bluzek TYPOWYCH DLA TAMTYCH CZASÓW (moje dziecko kolorowe ciuchy ma gdzieś. Chce tylko wyjść ze sklepu).
– Zazdrościłam przyjaciółce, która miała ciotkę w Norwegii, że ma taki piękny piórnik ( nasze dzieci mają piękne piórniki i mają to doprawdy gdzieś).
– Zazdrościłam niektórym dzieciom kolorowych ciuchów. Moich rodziców było stać tylko na narciarki (takie współczesne legginsy) i kilka bluzek TYPOWYCH DLA TAMTYCH CZASÓW (moje dziecko kolorowe ciuchy ma gdzieś. Chce tylko wyjść ze sklepu).
Jestem matką „braku", która pragnęła dać swojemu dziecku „nadmiar". Rzeczy, zabawek, gadżetów.
Mijają lata, pukam się w czoło. Co to za metoda wychowawcza pt. „wszystko". Widzę prezenty urodzinowe, które już tak nie cieszą. Nie tylko nie cieszą mojego syna, ale w ogóle dzieci. Widzę gadżety, które stają się tylko magmą, a żadną wartością. Kolejne, rzucone w kąt, choć tyle kosztowały rodziców. Po co, do diabła?
Po co kolejne gry? Kolejne impulsy, których – gdy tylko zabraknie – nasze dzieci mówią: „nudzęęęęęę się".
Byłam szczęśliwsza niż mój syn, bo:
– nigdy nie zapomnę zapachu Pewexu.
– pierwszej lalki Fleur, która sprawiła, że krzyczałam jak oszalała ze szczęścia (to był jedyny prezent, który dostałam na Gwiazdkę, ale to wystarczyło).
– pierwszej Barbi, która przyprawiła mnie o zawrót głowy.
– ciuchów, które mama przywiozła mi z Berlina. Były piękne, kolorowe, a ja w nich przypominałam księżniczkę. Choć przecież na co dzień byłam Kopciuszkiem.
– nigdy nie zapomnę zapachu Pewexu.
– pierwszej lalki Fleur, która sprawiła, że krzyczałam jak oszalała ze szczęścia (to był jedyny prezent, który dostałam na Gwiazdkę, ale to wystarczyło).
– pierwszej Barbi, która przyprawiła mnie o zawrót głowy.
– ciuchów, które mama przywiozła mi z Berlina. Były piękne, kolorowe, a ja w nich przypominałam księżniczkę. Choć przecież na co dzień byłam Kopciuszkiem.
I czasem kocham moje dzieciństwo lat 80 -tych. Dzieciństwo braku. I żal mi współczesnych dzieci, które zapychamy gadżetami, które uczymy, że można dostać wszystko ot po prostu, że świat jest cały dla nich (a przecież w końcu zorientują się, że nie jest) i mogą chcieć i żądać wszystkiego. Że za wszystko jest nagroda, a konsekwencji niewiele. I bardzo podziwiam rodziców, którzy jednak nie kupują tego lego za 380 zł, choć ich stać. Bo to lego jest tylko synonimem życia pt. „Świat jest wesoły, kolorowy, należy do mnie". Cholerna pułapka.