Kiedy jedliśmy ostatnie śniadanie wielkanocne u dziadka, miałam dziwne wrażenie, że to ostatnie takie święta. Na Boże Narodzenie bez wyrzutów sumienia odpuściłam sobie wizytę u dziadka na koszt wyjazdu za granicę do mamy. Wówczas jeszcze nie miałam tego okropnego wrażenia, że kolejne święta będziemy spędzać bez dziadka.
Minął wielkanocny weekend i dziadek kolejny już raz trafił do szpitala. Choruje od wielu lat. Tak naprawdę jak przez mgłę pamiętam, że palił papierosy, pracował, w pełni sił jeździł na zrąb do lasu. Potem był coraz słabszy, coraz bardziej chory, choć jeszcze uprawiał pole, pracował w ogrodzie, robił zaprawy na zimę, gołąbki na święta. Obecnie leży podłączony do oddychającej za niego maszyny i w niczym nie przypomina mojego kochanego dziadka, który jak trzeba to pochwali, a jak trzeba to uderzy ręką w stół.
Kiedy widziałam go w szpitalu przytomnego po raz ostatni, widziałam w oczach złość. Kiedyś dziadek powiedział, że bardzo chciałby jeszcze żyć, że umysłem jest o wiele młodszy, ale opakowanie trzeba koniecznie wymienić. Ale nie da się prawie 80-letniemu człowiekowi wymienić chorych płuc na nowe. I właśnie na to wściekał się jeszcze kilka dni temu dziadek. Że nie może sam się napić, że nie może trzymać łyżki, że nawet ręką w stół uderzyć nie może, bo ani stołu, ani tym bardziej siły nie ma.
I kiedy pielęgniarka mówiła, żeby nie dawać dużo wody, bo przecież dostaje kroplówki i leki, to sobie pomyślałam: "o czym ty, kobieto, mówisz? Dziadek może jutro umrze, a ja mu dziś będę żałować wody? Gdyby zażyczył sobie tancerkę na rurze, najdroższą whiskey i cygaro, to też bym mu nie odmówiła, bo nawet mordercy spełnia się ostatnie życzenie, a mój dziadek to najlepsza istota na świecie i jedynym jego życzeniem w tych ostatnich momentach to była butelka mineralnej wody. Niech więc pije, choćby cewnik trzeba było zmieniać co godzinę, bo może to ostatnia godzina". I tak było. Dwa dni później dziadek leżał już na oddziale intensywnej opieki medycznej i nie można było już podać mu wody, choćby się bardzo chciało.
I leży tam teraz, a my czekamy jak na cud, choć wiemy, że to ostatni rok był już cudem. O wzięciu głębokiego oddechu nie ma mowy od wielu lat, każde kaszlnięcie, kichnięcie sprawiało dyskomfort, a przejście dwóch długości kuchni radość, którą widać było w oczach. Kiedy w święta dziadek kazał posadzić mojego syna w swoim wózku inwalidzkim i woził go po kuchni, widać było, że jest szczęśliwy, choć chwilę później miał problem, żeby złapać choć płytki oddech, tak bardzo był zmęczony. Kiedy w lutym przed rodzinną uroczystością przewrócił się w tej samej kuchni, ponieważ potknął się o kółko wózka i kiedy siedział na podłodze i ze śmiechem powiedział: "kurwa mać, ja to zawsze mam pecha", myślałam, że się posikam ze śmiechu. Zakładałam mu opatrunek na zdartą skórę na łokciu i widziałam, że dla niego to taka chwila normalności, oderwanie od inhalatora i innej obecnej w domu aparatury. Siedział jak dziecko ze zdartym łokciem i śmiał się sam do siebie.
Myślę, że wszyscy czujemy, że niedługo znowu usiądziemy przy jednym stole, już bez dziadka, choć łapiemy się każdej wypowiedzi lekarzy i wychwytujemy z nich tylko to, co chcemy usłyszeć, a na resztę jesteśmy głusi. Już teraz musimy rozmawiać z dziećmi o tym, że dziadek, którego tak chętnie odwiedzali, jest bardzo chory. I właśnie w kontekście obecnej sytuacji, a także wielu wcześniejszych chciałam poruszyć temat mówienia o śmierci dzieciom.
Nie tak dawano przeżywaliśmy w rodzinie tragedię. Życiowy partner mojej ciotki popełnił samobójstwo. Ponieważ dzieciaki mojego brata często miały z nim kontakt, podczas krótkiej podróży samochodem jeszcze przed pogrzebem zapytałam 5-latka, czy rodzice powiedzieli mu, że Radek nie żyje. Odpowiedział, że nie i od razu zapytał, dlaczego nie żyje. Spokojnie i chyba bez większego zakłopotania odpowiedziałam, że ludzie się rodzą, tak jak niedawno urodził się mój syn, potem żyją i jak są chorzy lub starzy, to umierają. Padło pytanie, czy Radek był stary? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie był. Usłyszałam tylko ciche: "aha, czyli był chory" i temat na chwilę się urwał.
Potem były już dodatkowe pytania, co z nim (zmarłym) teraz będzie, odpowiedziałam więc, że będzie pogrzeb, że będzie drewniana trumna i głęboki dół i że w tym dole zmarły będzie zakopany. Tyle wystarczyło, choć nie obyło się bez zabawnych, a nawet śmiesznych sytuacji, ponieważ dziecięca wyobraźnia jest zaskakująca. Kiedy czekaliśmy na cmentarzu na kondukt żałobny, mój bratanek powiedział: "chcę zobaczyć grób i Radka kości, jak będą je wrzucać". Wytłumaczyliśmy z bratem jeszcze raz, jak wszystko wygląda, pokazaliśmy grób i to też wystarczyło (poprosiliśmy jedynie na wszelki wypadek, żeby podczas pogrzebu nie zadawał pytań, tylko poczekał, aż wrócimy do domu). Starszy syn mojego brata dowiedział się wszystkiego od młodszego w luźnej rozmowie podczas zabawy na podwórku.
Ze swojego dzieciństwa pamiętam śmierć jednej, a niedługo później drugiej prababci, sąsiada (trumna do pogrzebu stała w domu), wujka i dalszych krewnych, a także wielu osób starszych mieszkających w naszej wsi. Widziałam prababcię, która zaraz po ubraniu przez mamę leżała w trumnie na podłodze w jednym z pokojów i "czekała" aż tata zawiezie ją do kaplicy, pamiętam jak zmarł sąsiad i mama go ubierała, i prosiła, bym pomogła jej ubrać krawat i buty. Pamiętam jak babcię kolegi wynoszono w dzień pogrzebu przez okno, bo się trumna przez drzwi nie zmieściła. Widziałam wiele zmarłych osób w kaplicy, byłam na wielu pogrzebach. Temat śmierci był w naszej rodzinie naturalny. Ktoś umierał, był pogrzeb, rodzina płakała. Koniec.
Dziś dzieciom o śmierci się nie mówi, żeby nie miały koszmarów. Ostatnio w internecie mieszkańcy mojego miasta dyskutowali, dlaczego karawan stał w centrum miasta z otwartymi drzwiami (obok kwiaciarni), skoro mogły tamtędy przechodzić dzieci i to tylko kłopot dla rodziców, bo co mają powiedzieć. Dla mnie to absurd. Nie umiemy mówić, skąd się biorą dzieci i dlaczego ukochana babcia "nagle zniknęła". Takie jest życie i dziecko powinno wiedzieć, jak to wygląda, żeby nie narażać go na szok, kiedy umrze mama, tata, siostra, brat lub mieszkająca w tym samym domu babcia czy dziadek. Dzieci nie potrzebują szczegółów, a jeśli potrzebują, to dokładnie sygnalizują, co chcą wiedzieć i zawsze można ogólnie odpowiedzieć na pytanie. Z czasem zaczną grać w gry komputerowe pełne przemocy, korzystać z internetu i same poznają szczegóły dotyczące śmierci i prokreacji, i wszystkiego, czego będą ciekawe.
Śmierć czy pogrzeb, szczególnie kogoś obcego (widziany podczas spaceru, zakupów, w telewizji) to doskonała okazja do tego, aby z dzieckiem porozmawiać, wytłumaczyć. Wówczas nie ma emocji, nie przeżywamy straty kogoś nam bliskiego, nie napływają nam do oczu łzy i nie mamy problemu z poskładaniem myśli. Kiedy umiera nam mama czy tata, trudno jest wyjaśnić cokolwiek racjonalnie bo sam pogrzeb i wszystkie formalności zabierają dużo czasu. I wtedy właśnie dziecko jest w szoku. Nie dość, że nie ma babci/dziadka/ciotki/wujka, to jeszcze mama chodzi i płacze, ciągle gdzieś wychodzi, coś załatwia, mnie zostawia z sąsiadką, dawno nieodwiedzaną ciotką i wszyscy zaczęli się ubierać na czarno, i nikt nie chce mi nic powiedzieć, a na każde zadane pytanie reaguje płaczem.