— Obraziłeś się na świat — powiedziałam ostatnio mojemu przyjacielowi M., gdy słuchałam po raz kolejny, że jest „średnio”, „byle jak”, „zarobiony jestem”. Mam wrażenie, że za każdym razem, gdy do mnie dzwoni narzeka. Na związek, zdrowie, pracę, politykę, Polskę, siebie też. Znam go prawie 20 lat i całe jego życie to sto procent narzekania, zero procent działania. Mówię mu o tym po raz kolejny, a on wzrusza ramionami:— Masz rację, mam focha na życie.
Sfochowanych jest wśród nas coraz więcej, bo foch jest wygodny. Obrażasz się na życie, ludzi, swój kraj i, pstryk, nic nie musisz. Dzięki temu zdejmujesz winę z siebie, przypisując ją gdzieś indziej. M. (człowiek wielu talentów prócz talentu życia) oraz inni jemu podobni to ludzie, którzy najczęściej tłumaczą swoje niezadowolenie z życia zewnętrznym powodem: „Miałem trudne dzieciństwo”, „Gdybym urodziła się w innym kraju..”, „Nigdy nie miałam wystarczających znajomości”, "Miałem pecha". "Co mógłbym zrobić" zamienia się w "co by było gdyby".
Gdybając lub jak kto woli "gdybiąc" coraz mocniej odczuwają frustrację, że ich życie nie jest satysfakcjonujące. Nie czują ekscytacji. Nie czują radości. I jednocześnie z roku na rok pozbawiają się coraz bardziej wpływu na świat, który ich otacza.
W którymś z wywiadów Piotr Pacewicz, psycholog, wieloletni dziennikarz Gazety Wyborczej, powiedział, że są wśród nas tacy, którzy żyją w tak zwanym PRZEDPOKOJU ŻYCIA (bardzo polubiłam to określenie). Jest to miejsce, w którym można przetrwać, ale nie żyć. To takie śmieszne pomieszczenie, w którym jest dość bezpiecznie, bo jest ciepło, wygodnie, tanio — ale jednocześnie są drzwi do pokoi, w których ludzie żyją. Pozamykane. Można tylko przyłożyć oko do dziurki od klucza i podglądać. Dla tych, którzy się boją, nie chcą, nie potrafią albo wolą marzyć — miejsce idealne.
Moja znajoma tam jest. Od kilku lat bezskutecznie się odchudza. Oprócz kilku momentów, gdy udało jej się zapanować nad dietą, wciąż wygląda tak samo. Jest sporo grubsza, jak sama siebie określa, niż parę lat temu. Gdy rozmawiamy o planach, marzeniach, celach - jej wypowiedź zawiera się w jednym zdaniu "jak schudnę". Odkłada na później wszystkie przyjemności, rozwój, relacje, zamykając je w klamrze chudości. Ostatnio nie pojechała na zjazd absolwentów swojej szkoły, by nie mierzyć się z wyobrażoną przez nią krytyką jej wyglądu (a jest naprawdę piękna). Mówi, że pojedzie na następny. Na razie siedzi w przedpokoju i przegląda zdjęcia na FB z tego spotkania, podgryzając paluszki krabowe.
W przedpokoju siedzi też mój kolega P. Człowiek sukcesu o wyśrubowanych ambicjach i oczekiwaniach wobec kobiet. W każdym kolejnym nieudanym związku potwierdza swoje założenie, w którym kobiety są jak jego matka: niestabilne, rozhisteryzowane i manipulujące. On ofiara. Dobry, oddany i czuły, w rezultacie niesprawiedliwie potraktowany. Nie zadaje sobie pytania, dlaczego tak się dzieje, dlaczego też, o ile to prawda, wybiera niewłaściwe kobiety. On wierzy w los. Los, który przyniesie mu właściwą kobietę. Nie jest pewny, którymi drzwiami ona wejdzie, więc zdezorientowany rozgląda się dookoła i czeka.
No i mój M. Facet od dwudziestu lat niezadowolony z życia. Wybitny, czarujący, pełen talentów i pasji. Pamiętam, jak ucieszyłam się kilka lat temu, jak zaczął swoją terapię. — Zrozumie, że musi zrobić coś ze swoim życiem — pomyślałam. Mijają trzy lata, a on wciąż skupiony jest na rozumieniu. "Odkryłem to", "Odkryłem tamto". "Czy wiesz, że jak byłem mały to…". Myślę, że przeanalizował swoje życie wraz z okresem prenatalnym. Ostatnio powiedział, że on już jest emocjonalnym emerytem. To najmłodszy emeryt, jakiego znam.
Czytam w charakterach wywiad z Prof. Rosenthalem, wybitnym profesorem psychiatrii. Profesor tłumaczy, że to, co przeszkadza nam najbardziej to wyobrażenie, że życie musi być doskonałe, a my wraz z nim. Z lęku przed porażką zamykamy się w swoich przedpokojach, zamiast skupić się na tym, by uczynić wszystko, co w naszej mocy, by życie, które z założenia nie może być idealne, było po prostu przyjemne.
„— Warto zamienić lęk na otwartość i ciekawość — mówi prof. Rosenthal. — Bo na końcu okazuje się, że to co przynosi nam życie nie jest ani straszne ani też doskonałe”. To, co nas trzyma w przedpokoju życia to kryjówka przed tym lękiem. Lękiem przed rozczarowaniem (zarówno światem, jak i sobą). Zamiast więc mierzyć się z nim, wybieramy iluzje. Nie ma bardziej twórczego i magicznego sposobu, w którym można wymyślić sobie wszystko, jednocześnie nie robiąc nic. W naszych kreacjach jesteśmy lepsi: M. jest szczęśliwym obywatelem świat, P. spełnionym partnerem, a H. szczupłą atrakcyjną kobietą. W przedpokoju przerabiamy bezboleśnie lepsze wersje siebie. Bezboleśnie, bo tylko w wyobrażeniu.
Ojciec Phil Bosmans, zakonnik i pisarz, napisał kiedyś „Aby stać się lepszym, nie musisz czekać na lepszy świat”. M. mawia często „Nie łudzę się, świat o mnie zapomniał”. Zgadzam się tylko w jednym aspekcie: świat o nas zapomni, gdy my zapomnimy o nim. A poza tym świat do przedpokojów nie zagląda. Niestety.