Moja córka Klara napisała do mnie list. Zaraz po tym, jak się wieczorem obraziła. List był zabawny, wzruszający i graficznie piękny. Od razu pomyślałam, że umieszczę go na blogu. Bo przecież taki śmieszny, bo inni też będą wzruszeni, rozbawieni etc. I nagle czerwona lampka. STOP. To jest list. A to moja córka. I nasza intymność. Więc po raz kolejny zaczęłam myśleć o naszym rodzicielskim ekshibicjonizmie.
Najpierw był Facebook. Rewolucja obyczajowa, która pokazała, że naród polski nie jest taki powściągliwy, jak nas opisują. Natomiast rodzice to osobna kategoria: totalnego luzu. Pierwsza kupa, krzywy ząb, głupie powiedzonka, czkawka, drzazga czy inne super zabawne anegdotki opatrzone zdjęciami — dotyczące dzieci. „Beka z mamuś na forach“, popularny obecnie fanpage powstał właśnie dlatego, że luz ten zamienił się w pośmiewisko. A my rodzice staliśmy się obiektem żartu, a dalej analiz psycho-socjologicznych, które miały wyjaśnić, co siedzi w głowie przeciętnego rodzica, że wrzuca tak ośmieszające siebie i dziecko zdjęcia. Albo co z tej głowy wypadło, że brak mu hamulców.
Do tego dołączyły blogi. Opowieści prosto z naszych domów. I o naszych dzieciach. Uwielbiam czytać i lubię pisać. Blogi są bliskie mojemu sercu, bo mówią o zwykłym człowieku. Są prawdziwsze niż inne lukrowane historie. Są też źródłem cennej wiedzy, bo płynącej od innych matek. I nie ma w tym cienia ironii, gdy to piszę. Ale... to nadal opowieści o naszych dzieciach. O kupie, krzywym zębie, powiedzonkach, czkawce. I nierzadko w towarzystwie fajnych fotografii.
I jako aktywny odbiorca i aktywny twórca wciąż zastanawiam się gdzie jest GRANICA. Tego, co możemy powiedzieć, by: a) nie budować przeszłości dziecka, która zostanie odtworzona w dowolnym momencie przez dowolnego znajomego w różnych celach (niekoniecznie pozytywnych),
b) nie zawieść zaufania dziecka tym, że dzielimy się naszymi tajemnicami (nie zawsze do końca wiadomo przecież, co dziecko uznaje za wspólny sekret),
c) nie budować w nim przekonania, że jego życie to ciągła wiwisekcja, komentowana publicznie przez obce główki w Necie,
d) nie narażać go na krytykę i hejt, kiedy nie ma jeszcze zasobów, by się bronić,
e) i czy w ogóle możemy dysponować historiami z jego życia bez jego (świadomej czytaj dorosłej) zgody?
Nie wiem. Naprawdę głośno myślę i szukam odpowiedzi. Bo łatwo mi wyobrazić sobie sytuację, gdy całkiem niewinne zdjęcie lub zabawna historia stawia nasze dziecko w złym świetle. Naraża go na nieprzyjemne. Na przykład:
1)Dwuletni Jasiek na nocniku. Zdjęcie sprzed 15 lat obiega unowocześniony fb/instagram/snapchat (jest rok 2025 załóżmy). Wrzuca go dziewczyna, którą 17-letni Janek zostawił dla innej. Z dopiskiem: „Rozmiar mu się nie zmienił“.
Albo 2) 3-letni Maciek nago na plaży staje się pocztówką wakacyjną dla pracowników jednej z korporacji, którzy wyrażają tym samym nienawiść do swojego przełożonego. Dopisek: „Taki z Ciebie szef, Maciuś“
Albo 3)Historia o tym, jak mała Gabrysia zapytała na lekcji, czy biegunka to to samo, co sraczka — wędruje do wszystkich znajomych 18-letniej Gabi. Od tego czasu w towarzystwie króluje naczelny żart „Co z tą sraczką?“
Albo 4) Historia rozwodowa rodziców Kasi, którą można było śledzić na blogu, staje się też źródłem informacji o niej. O tym, co przeżywała, o jej strachu i płaczu. Dorosła Kasia słyszy od chłopaka, z którym się rozstaje „No tak, jesteś z patologicznego domu“. Czy naprawdę każdy musi wiedzieć, jakie trudno było jej dzieciństwo?
Właśnie. Opowiadamy o swoich dzieciach i opowiadamy o sobie. A to, co mówimy staje się także częścią ICH życia. Tożsamości. Historii. Aktywnie tworzy to scenariusz życia naszych dzieci. Ktoś powie „przecież zawsze tak było. Wizerunek rodziny składał się na wizerunek dziecka“. Tak, ale nie działo się to na tak wielką skale. Najwyżej sąsiadka obsmarowała nam tyłek i już. Dziś żyjemy w kulturze archiwizacji życia. Zapisujemy na twardych dyskach wszystkie momenty. Wrzucamy w eter swoją prywatność. A jak się rozmyślimy, to niestety nie możemy tego cofnąć. Wrzucone raz, zostaje na zawsze. Mam wrażenie, że wciąż trudno nam to pojąć.
W ubiegłym roku rozpoczęła się akcja Fundacji Dzieci Niczyje "Pomyśl zanim wrzucisz". Fajna mądra inicjatywa skierowana do rodziców, którzy wrzucają zdjęcia swoich dzieci na Facebooka. Warto byłoby rozszerzyć te działania na: blogi, opowieści, anegdoty o dzieciach, rodzinie, sobie samym. Osoby znane wiedzą, jaki to dyskomfort, że wszyscy żyją ich historiami, ale można tłumaczyć to faktem, że są a) dorosłe, b) to jest część ich pracy, c) niektórzy są za ten publiczny wizerunek wynagradzani. Ale nawet oni walczą o swoje prawa do prywatności. Jak jednak wytłumaczyć potem dziecku fakt, że upublicznialiśmy fakty/zdjęcia z jego życia i że nie będąc znaną osobą, w każdej chwili może się stać się lokalnym celebrytą, gdy ktoś wywlecze brudy z jego przeszłości?
Smutne to w sumie, że musimy się nad tym zastanawiać. Przecież najczęściej intencje rodziców to: duma, radość, miłość, wzruszenie. Same pozytywne emocje, które popychają nas do tego, by dzielić się z innymi. Nie w tym nic złego, a jednak...
Moje dzieci pytają mnie czasami o moje zdjęcia w Internecie, o których chciałabym zapomnieć — dlaczego nie można ich stamtąd usunąć. To jedne z nielicznych pytań, na które nie mam mądrej odpowiedzi. „Nie można“- odpowiadam (smutno). „Dlaczego?“. Bo Internet to pamięć absolutna. I wieczna. Jak pisał kiedyś Dawid Bartosik... Internet nie zapomina. Niestety. Pamiętajmy o tym za każdym razem, gdy nasze dziecko zrobi śmieszną rzecz lub napisze wzruszający list. Że Granicę wyznaczamy My. I będziemy z tego rozliczeni.