W swoim expose premier Ewa Kopacz poruszyła mnóstwo wątków, ale jeden z nich szczególnie zwrócił moją uwagę. Chyba po raz pierwszy w historii naszego kraju szefowa rządu zauważa problem "śmieciowego jedzenia" w szkołach i chce się z nim rozprawiać urzędowo już od września 2015:
"Szkoła jest tym miejscem, w którym nasze dzieci spędzają poza domem najwięcej czasu. Szkoła uczy, ale i kształtuje nawyki, także te żywieniowe. Zdrowie i bezpieczeństwo naszych dzieci to inwestycja w przyszłość narodu. Ogromnym problemem, który sygnalizują lekarze i dietetycy, jest problem otyłości wśród najmłodszych. W związku z tym zagrożeniem przyspieszymy wprowadzenie regulacji bezwzględnie likwidujących tzw. śmieciowe jedzenie w szkołach podstawowych, gimnazjach i liceach już od 1 września 2015 roku."
Raport WHO, cytowany szeroko przez Gazetę Wyborczą i Na Temat, wskazuje, że nadwagę ma 29% polskich 11-latków i 25% 13-latków. Pod tym względem Polska zajmuje niechlubne pierwsze miejsce w światowej czołówce młodocianej nadwagi. Liczby są o tyle niepokojące, że dotyczą naprawdę młodych ludzi. Ludzi, których żywienie głównie zaczyna się w domu.
Bardzo kibicuję projektowi pozbycia się śmieciowego jedzenia ze szkół. Widzę w nim jednak kilka pułapek.
Na początek - rodzice. Za to, co i jak jedzą dzieci są odpowiedzialni przede wszystkim oni. Za to, żeby pokazywać im, co jest dobre dla naszego ciała, a co niekoniecznie, co da nam prawdziwą energię i zdrowie, a co siłę tylko na kilka chwil. Nasi czytelnicy żywo reagujący dzisiaj na newsy z Sejmu dzielili się z nami swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi szkoły i przedszkola. Okazuje się, że niektóre przedszkolaki przynoszą rano w plecaczkach wyłącznie megasłodzone jogurciki i serki, bo "przecież nic innego nie zjedzą". Jasne, że łatwiej jest przekonać dziecko do słodkiego, ale wiadomo, że takie uzależnianie go od cukru nie sprawi, że będzie dobrze odżywione. Z pewnością jednak dziecko odczyta prosty sygnał - daję ci to na śniadanie, bo wierzę, że to jest dobry posiłek. Do tego kartonik soku i jakieś 300 cukrowych kalorii gotowe. Niepotrzebna do tego wizyta w sklepiku.
To rodzice są odpowiedzialni za nadwagę swoich 11-latków (skoro 95% z nich ma nadwagę wynikającą z nadmiaru spożywanych kalorii). Rozumiemy, że czasami może zdarzyć się tak, że rano naprawdę nie ma nic w lodówce, co można dać dziecku do szkoły, wszyscy są zaspani i pieniądze na drugie śniadanie są jedyną opcją o której można pomyśleć między nerwowym zawiązywaniem butów i szukaniem kluczy do mieszkania. Ale litości! To nie zdarza się codziennie.
Nasi czytelnicy twierdzą, że w szkołach, do których chodzą ich dzieci niektórzy rodzice wcale nie chcą zmian w asortymencie sklepików szkolnych i np. brak świeżych owoców nie jest dla nich problemem wartym interwencji. Dlatego program pozbywania się "śmieciowego jedzenia" warto poprzedzić serią spotkań z rodzicami, na których mogliby się dowiedzieć, jak powinna wyglądać dieta aktywnego dziecka, dlaczego nadmiar cukru może mu realnie zaszkodzić i skąd mają czerpać inspirację do przygotowania posiłków do szkoły. Takie proste chwyty dydaktyczne dla dorosłych nie zaszkodzą, trzeba ich mieć za sojuszników "sklepikowej rewolucji".
Myśl o radykalnym wyrzucaniu czegoś urzędowym nakazem jest pułapką. Wiele osób boi się zmian w zaopatrzeniu sklepików szkolnych twierdząc, że tworzy się w ten sposób zakazany owoc, a ten - jak wiadomo - kusi najbardziej. Przykład szkoły w Łodzi jest bardzo inspirujący. Zamiast wyrzucać śmieciowe jedzenie, postanowiono zawyżyć jego ceny, umieścić je na wysokich półkach, a w zasięgu wzroku ustawić rzodkiewki za 10 groszy, świeże jabłka i prawdziwe kanapki. Tak naprawdę więc nie powiedziano wprost "to jest złe", ale dano dzieciom-klientom wybór: tanie i zdrowe albo zwyczajnie nieopłacalne.
Argumentem przeciw rewolucji jest strach przed utratą miejsc pracy - sklepiki szkolne będą bankrutowały, bo dzieci zaczną kupować poza szkołą. Pracy przy przygotowywaniu i kupowaniu świeżych produktów jest zawsze więcej niż przy dystrybuowaniu zapakowanych gotowców. W wielu podstawówkach obowiązuje jednak zakaz opuszczania budynku szkoły w trakcie lekcji (w mojej podstawówce obowiązywał zawsze). Przez te kilka godzin w szkole można tak zgłodnieć, jakby się przebiegło co najmniej półmaraton - wtedy jabłko i gruszka zyskują na atrakcyjności. Po kilku latach obcowania ze zdrową żywnością w sklepikach można się do niej przekonać i przyzwyczaić na tyle, żeby w gimnazjum nie mieć wielkiej ochoty wybiegać na przerwie po kolejną paczkę chipsów.
Nie łudzimy się, że pozbycie się "śmieciowego jedzenia" cudownie uzdrowi sposób żywienia dzieci. Ale może na te kilka godzin ochroni je przed bezwartościową papką i zainspiruje do jedzenia lepiej, naturalniej. Taki system działa w Szwecji, Norwegii, Danii, niektórych szkołach w USA i sprawdza się. Trzymam kciuki, żeby u nas nie skończyło się na wzmiance w expose.