"Zaginiona dziewczyna", czyli jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca
Dorota Chrobak
07 października 2014, 08:29·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 07 października 2014, 08:29Jeżeli jakiś film już pod koniec ubiegłego roku trafia do większości zestawień najbardziej oczekiwanych filmów roku bieżącego, to apetyt na niego rośnie z każdym miesiącem. Tymczasem "Zaginiona dziewczyna", gdy w końcu ląduje na naszym stole, zamiast unikatowych doznań oferuje jakość fast foodu.
Czekałam na "Zaginioną dziewczynę". Naprawdę czekałam. Jej reżysera, Davida Finchera, lubię bardzo, a to miał być jego pierwszy kinowy film od czasu "Dziewczyny z tatuażem" czyli od lat trzech. Fabuła, będąca adaptacją powieści Gillian Flynn i opowiadająca o tajemniczym zniknięciu pewnej młodej mężatki, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje, także zapowiadała się ekscytująco. W końcu nie każda książka trafia na szczyt listy bestsellerów New York Timesa. I nie na każdą powieść ma chrapkę David Fincher. A gdy okazało się, że za ścieżkę dźwiękową ponownie odpowiadać będzie genialny duet Trent Reznor / Atticus Ross, pazury ogryzałam z ciekawości i zniecierpliwienia. I za to ogryzanie pazurów dostałam po łapach.
Już po pierwszych kilkunastu minutach seansu szturchnęłam siedzącego obok mnie kolegę, mówiąc "Coś z tym filmem jest nie tak". Bo jest nie tak. Fincher to mistrz budowania głęboko niepokojącej atmosfery dosłownie z niczego. W jego świecie lęk budzą krawężniki, latarnie, nawet zwykły asfalt na ulicy. W dodatku lata pracy przy teledyskach i reklamówkach sprawiły, że stał się formalnym wirtuozem – fikołki w postaci przeskakującej taśmy filmowej w kultowym "Fight Clubie" to tylko jeden, pierwszy z brzegu przykład. A w "Zaginionej dziewczynie" nie dzieje się nic. Ujęcie takie. Ujęcie kolejne. Zero napięcia, zero emocji. Czekam na kolejne ujęcie i krzywię się, słysząc słowa płynące z ekranu. Bo tak bezwstydnie kiczowatych miłosnych dialogów już dawno w kinie nie słyszałam. A tu dalej – ujęcie takie, ujęcie śmakie. Materia filmowa jak się nie kleiła, tak się nie klei. Będę niesprawiedliwa mówiąc, że tak jest do końca – w drugiej połowie akcja zdecydowanie przyspiesza, ale kolosalnego poczucia zawodu i tak nie była w stanie ze mnie wypędzić.
Mam wrażenie, że w przypadku "Zaginionej dziewczyny" błąd tkwił w samym założeniu – na podstawie książki należało nakręcić nie film kinowy, tylko serial. Niezbyt długi – kilka odcinków, góra jeden sezon. Ale serial. Powieść Gillian Flynn to cegła, w dodatku rozpisana na wiele postaci, które początkowo trzecioplanowe z czasem wypływają na plan pierwszy, mieszają wątki, okazują się kimś innym, niż myśleliśmy.
Osobnym bohaterem są tu także media, współczesna szarańcza, która obsiada głównego bohatera i tylko czeka, by pożreć go żywcem. Z drugiej jednak strony to właśnie media wydają się być kluczem do "osobowości" współczesnej Ameryki i jej obywateli – ich psychopatii, siły i słabości. I na rozwinięcie każdego z tych wątków pewnie znalazłoby się miejsce, gdyby – jak już napisałam wyżej – "Zaginiona dziewczyna" była serialem, a nie filmem kinowym. Nawiasem mówiąc, długaśnym przeokrutnie! Rzecz trwa dwie i pół godziny, i te dwie i pół godziny czujemy w krzyżu, oj czujemy. Dla porządku dodam, że film wchodzi do kin w piątek 10 października, ale udawać nie będę – szkoda kasy na kino. Lepiej kupić książkę. A najlepiej kupić świetny soundtrack Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Bo ze wszystkiego to właśnie muzyka jest w tym filmie najlepsza.