„Mamo, czy są na świecie ludzie, którzy nie kochają swoich dzieci?” spytał ostatnio mój synek. Była to jedna z tych chwil, gdy zasada „nie okłamuj dziecka” wydaje mi się przereklamowana. Bąknęłam w odpowiedzi, że to się zdarza bardzo, ale to bardzo rzadko, dodałam, że ja nikogo takiego nie znam, po czym sprytnie sprowadziłam rozmowę na bezpieczne tory. Jak myślisz, czy smoki jedzą warzywa? - zagaiłam. Chyba tak, odpowiedział, ale chyba wolą zjadać ludzi. Najlepiej z grilla. Staś ma pięć lat i obyczaje smoków bardzo go interesują.
Przy okazji uświadomiłam sobie ciekawą rzecz: ludzie, którzy nie kochają swoich dzieci budzą odruchową grozę, krwiożercze smoki to przy nich kaszka z mleczkiem. Z drugiej strony, bezpodstawne oskarżanie kogoś o to, że krzywdzi dzieci, jest powszechnie uważane za podłość. To kulturowe tabu. Przyzwoici ludzie tego po prostu nie robią. Możemy się nie lubić, możemy mieć skrajnie odmienne poglądy, nasze państwa mogą nawet toczyć ze sobą wojnę... ale dobro dzieci i rodzicielska miłość to tematy zastrzeżone, bezpieczna nisza poza terenem walk. W szczytowym okresie zimnej wojny Sting śpiewał z uczuciem: „Believe me when I say to you, I hope the Russians love their children too”. Ładna to była piosenka. Przekonanie, że wróg kocha swoje dzieci i pragnie dla nich lepszego świata, a nie ruin i zgliszczy, daje nadzieję na przyszłość. Czuły i opiekuńczy stosunek do dzieci to maleńki i kruchy, ale jednak wspólny kawałek człowieczeństwa. Odtrutka na nienawiść i pogardę. Jesteśmy ludźmi, kochamy swoje dzieci, więc raczej nikt nie wciśnie wiadomego guzika. Może to odrobinę naiwne, ale sympatyczne. I coś w tym jest: trzecia wojna światowa bądź co bądź nie nastąpiła, ówczesne dzieci dziś mają własne dorastające potomstwo.
Do czego zmierzam? Otóż czasy sympatycznej naiwności minęły. Tabu zniklo. Hamulce puściły. I nie tylko o to chodzi, że w wielu współczesnych wojnach masowo walczą dzieci. Myślę też o toczącej się w Polsce wojnie politycznej, w której wszystkie chwyty – także ten – są dozwolone. Konserwatyści rutynowo oskarżają swoich przeciwników o szkodzenie dzieciom, a zdezorientowanych rodziców mobilizują do politycznego boju. Nie tylko w Polsce tak się dzieje, ale u nas chyba szczególnie intensywnie. Wmawia się nam, że kto nie trzyma ze skrajną prawicą, ten nie kocha dzieci, wręcz stanowi dla nich „zagrożenie”. Jakie? Oczywiście genderowe. A od gender jeden krok do pedofilii.
Do Sejmu trafił niedawno projekt ustawy, która przewiduje karę do 2 lat więzienia lub grzywny za „publiczne propagowanie lub pochwalanie podejmowania przez małoletnich poniżej lat 15 zachowań seksualnych, lub dostarczanie im środków ułatwiających podejmowanie takich zachowań”. Sądzicie, że chodzi o ściganie uwodzicieli nieletnich dziewcząt, przeciwdziałanie dziecięcej prostytucji, lub podjęcie kroków prawnych przeciw księżom pedofilom? Nic z tych rzeczy. Celem jest wprowadzenie do Kodeksu Karnego zakazu edukacji seksualnej. Inicjatorzy wcale tego nie ukrywają: chcą, by z polskiej szkoły zniknęły, i to pod groźbą więzienia, zajęcia o równości płci i ludzkiej seksualności. Komitet, który zbierał pod tym aberracyjnym projektem podpisy sprytnie się zresztą nazwał: „Stop pedofilii”. I pewnie dzięki temu zebrał ich 250 tysięcy.
Co było dalej? PiS, PSL i Sprawiedliwa Polska wnioskowały o skierowanie projektu do dalszych prac w komisji, przeciwników projektu szantażując oskarżeniami o pedofilię. Nie wierzycie? To posłuchajcie. Bartosz Kownacki (PiS): "są tu ludzie, którym nie zależy na dobru dzieci"; “być może jest tu nieświadome lobby pedofilskie”. Anna Sobecka (PiS): "niezagłosowanie za tym projektem będzie oznaczało jawne przyznanie się do propagowania pedofilii". *
Celem nowoczesnej edukacji seksualnej jest wpajanie młodym ludziom poczucia własnej podmiotowości, uświadamianie im grożących im niebezpieczeństw, dawanie wiedzy, która pozwoli chronić się przed nadużyciem. Można oczywiście twierdzić, że najlepszą ochroną jest niewiedza tradycyjnie zwana „niewinnością”. Argumenty za zbawienną mocą ignorancji w sferze seksu są wątłe, ale przyjmuję do wiadomości, że wielu ludzi w nie wierzy. A może sądzą, że wierzyć wypada? Tak czy owak, różnimy się. Istnieje jednak wyraźna granica między sporem światopoglądowym, a oblewanien przeciwnika pomyjami. Stawiając znak równości między edukacją seksualną a pedofilią prawica tę granicę przekroczyła. To już nie jest spór, to zwykła niegodziwość.
Po co się robi takie rzeczy? Ano po to, żeby wygrać wybory. Wybrano strategię, która niszczy polską demokrację, ale może się opłacić. Prawica postanowiła politycznego przeciwnika obrzydzić i odczłowieczyć w oczach wyborców, a przy okazji zastraszyć i zaszantażować niezdecydowanych. Nic tak skutecznie nie mobilizuje elektoratu, jak lęk o dzieci i nienawiść do ludzi, którzy chcą im zrobić coś złego. Stąd okrzyk bojowy: Kto nie z nami ten pedofil. Czy zadziała? Zapewne z spindoktorom PiSu wyszło z badań, że zadziałać może. Rodzice to łakomy kąsek dla prawicy: jest nas dużo i kochamy swoje dzieci, więc opłaca się nas straszyć i szantażować. Wychodzi taniej niż zatroszczenie się o nasze realne potrzeby.
P.S. Ktoś mi ostatnio podesłał z Torunia zdjęcie zabawnego napisu na murze: „Gender was zeźre” (pisownia oryginalna). Trudno zgadnąć, czy to żart, czy ktoś to wymalował na serio. Skoro pedofilia, to czemu nie kanibalizm?