Frajerzy na garnuszku rodziców? Gadamy z ludźmi, których nazywa się pokoleniem boomerangów

Agnieszka Miastowska
Też jako dzieci wyobrażaliście sobie, że gdy będziecie mieć 18 lat, to wyprowadzicie się od rodziców i zamieszkacie we WŁASNYM domu, gdzie wszystko będzie tak, jak wy tego chcecie? Rzeczywistość wielu z nas wygląda za to tak, że po krótkiej wyprowadzce wracamy do domu rodzinnego. Na opisanie takich osobników stworzono nawet ładne hasło: boomerang generation. Brzmi godniej niż "wracający na garnuszek rodziców", prawda?
Boomerang generation. Pokolenie, które po wyprowadzce wraca do rodziców Kadr z filmu "Miłość na zamówienie"

Boomerang generation

W 2019 roku Eurostat raportował, że średni wiek, w którym wyprowadzamy się od rodziców, wynosi 27 lat i 5 miesięcy. Późno? Nie byłby to wcale zły wynik, gdyby nie fakt, że coraz częściej po krótkiej wyprowadzce z domu rodzinnego z powrotem do niego wracamy i stąd określenie boomerang generation.

Pokolenie boomerangów to dwudziesto-, trzydziestolatkowie, którzy po krótkiej wyprowadzce – na przykład na sam czas studiów – lub ogólnie po próbie usamodzielnienia się wracają pod skrzydła rodziców.


Przyczyn tego zjawiska może być wiele, często jednak powrót do domu wiąże się z uczuciem porażki, upokorzenia. Tak jakby boomerang generation było naprawdę loser generation.

I nie zrozumcie mnie źle, nie ma nic złego w mieszkaniu z rodzicami – dla wielu osób to świadomy wybór na całe życie. Jednak boomerang generation rzadko wracają do domu z własnego wyboru czy tęsknoty za rodzicami. Zazwyczaj powrót oznacza, że "coś im się w życiu posypało".

Ze stolicy do M2

Kasia i Michał zawsze patrzyli na osoby żyjące na garnuszku rodziców z góry. Związali się jeszcze w liceum, razem wyprowadzili się na studia. Ona studiowała zarządzanie, on informatykę.

Zawsze mierzyli wysoko i po studiach planowali zostać w stolicy i to się udało – na 2 lata. Po 7 latach samodzielnego życia wrócili do dwupokojowego mieszkania rodziców Kasi, 100 kilometrów od Warszawy. I to nawet nie sami, a z rocznym dzieckiem.

– Czuję się trochę jak bohaterka tej nieudanej komedii romantycznej, w której masz wątek o karierze. One zazwyczaj wychodzą z jakiejś prowincji i robią karierę w dużym mieście, wreszcie mają pieniądze i możliwości. I to jestem ja, tylko musisz ten film puścić od tyłu – tłumaczy Kasia.

Już na studiach para pracowała, ale rodzice i tak dokładali im się do rachunków, zrozumie to każdy, kto próbował utrzymywać się w stolicy. Potem każde miało pracę na etat i zaczęli się utrzymywać sami.

– Tylko że gdy po ślubie urodziło nam się dziecko, to okazało się, że trzeba wynająć większe mieszkanie, czyli znowu wydać więcej. Ja przestałam chodzić do pracy, a wcześniej nie miałam "prawdziwej" umowy... No to wiesz, jaką część wypłaty dostawałam. Poza tym zaczęłam podłamywać się psychicznie – dodaje.

To, co wcześniej Kasię kręciło – dużo ludzi, dużo możliwości, wszędzie mnóstwo miejsc, by wyjść i się zabawić, zaczęło być zupełnie przytłaczające.

– Po co były mi te możliwości, jak musiałam oszczędzać na wszystko? Poza tym całe dnie siedziałam sama z dzieckiem i przestałam sobie psychicznie z tym radzić. Ja zawsze w biegu, od liceum sto zadań na głowie, a teraz sama w klitce, w mieście, w którym nie czujesz się w domu – dodaje.

Przed trzydziestymi urodzinami męża Kasi para postanowiła zamieszkać u jej rodziców, w mieszkaniu są tylko dwa pokoje, więc trudno mówić o jakiejkolwiek prywatności.

– Gdy znajomi z mojego miasta dowiedzieli się, że wróciłam, to mieli miny w stylu "no a miało być tak pięknie". Wszyscy pytają, czy już nam się Warszawa nie podoba. Nie podoba mi się siedzenie z dzieckiem w domu cały dzień i odkładanie każdego grosza, bo jak płacimy za wynajemm, to całą moją wypłatą — podsumowuje.

Dziewczyna przyznaje, że jednym plusem jest to, że dziadkowie są zakochani we wnuczku Szymku i może czasem po prostu zająć się sobą. A minusy?

– Nawet mnie nie pytaj. Nasz związek to właściwie współdzielenie pokoju, on wraca wieczorem, a co my będziemy robić przy rodzicach – dodaje.

Pytam, dlaczego nie wyprowadzą się nawet do kawalerki, przecież ceny tutaj są o wiele niższe niż w Warszawie.

– Chcemy odłożyć, a potem spróbować wziąć kredyt na mieszkanie, może rodzice podżerują. I może się wreszcie wyprowadzimy. Znowu. Może jak się pospieszymy z tym odkładaniem, to zdążymy akurat zanim Szymek pójdzie do szkoły – podsumowuje.

To nie jest świat dla singielek

Klaudia pierwszy raz wyprowadziła się od rodziców w wieku 18 lat. Imponujące? Tyle że wyprowadziła się do domu rodzinnego... swojego chłopaka. Pytam, czy czuła się wtedy niezależna.

– Niezależna od tego, co powiedzą moi rodzice, a poza tym "posłuszna" teściom. Jak tylko poszłam do pracy, zaczęłam się dokładać do rachunków, tak jak mój facet i w sumie to zostawało nam dużo oszczędności. Może dlatego, że jego rodzice brali od nas po 400-500 złotych. Wtedy mi się wydawało, ze to i tak dużo – tłumaczy.

Życie z teściami poza oszczędnością nie miało zbyt wiele plusów, więc para postanowiła się wyprowadzić. Chłopak Klaudii zarabiał trzy razy lepiej niż ona, więc z jego pensji się utrzymywali, z jej tylko płacili rachunki.

– Wszystko było super do momentu, aż nie zerwaliśmy. Ja nie chciałam wracać do rodziców – to po prostu siara, szczególnie, że wyprowadziłam się prawie jako nastolatka – tłumaczy. Tylko tutaj zaczęły się schody.

Klaudia skończyła pedagogikę i przygotowanie z oligofrenopedagogiki. Dyplom i 6 lat studiów gwarantowały jej "niesamowitą kwotę" 2500 złotych na rękę.

— Mieszkanie kosztowało 1300, na studia zaoczne z logopedii, żeby wreszcie zacząć zarabiać, wydawałam 500 zł miesięcznie. Dolicz do tego opłaty za telefon, Internet, jedzenie, ciuchy, bilet miesięczny... Tu nie chodziło o to, że ja nie mam za co iść do kina. Ja nie byłam w stanie zapłacić za wszystko i mieć sto złotych w portfelu! — wyjaśnia.

Pytam, czy wracając do domu, czuła się przegrana. Czy to nie jest trochę tak, że z utrzymywania przez chłopaka wróciła być utrzymywana przez rodziców.

– Problem nie jest we mnie, tylko w systemie. Skoro mój chłopak po zawodówce jako spawacz może się sam utrzymać, a ja nie mogę po dwóch kierunkach, to chyba w tym kraju jest coś nie tak – dodaje.

Sposób na sukces? Znajomości i bogaci rodzice

Mam wrażenie, że gdyby opisać boomerang genaration jednym słowem, to byłby to żal. Żal do systemu, żal o to, że nie mają bogatych rodziców, żal o brak znajomości.

Właściwie, o czym bym nie rozmawiała ze znajomymi, zawsze dochodzimy do jednego z tych trzech tematów. Gdy mamy już dość narzekania na swoją sytuację finansową, śmieciowe umowy i brak perspektyw, mimo skończonych studiów to przynajmniej zawsze możemy zażartować hasłem: "zmień pracę i weź kredyt".

Zostaliśmy oszukani bardziej niż jakiekolwiek pokolenie przed nami. Nikt z nas nigdy nie wierzył w hasło "możesz być, kim chcesz". Millenialsi są z natury sceptyczni. Ale wydawało nam się, że skończone studia, pracowitość, plan na siebie zagwarantują nam przynajmniej możliwość wyprowadzki.

Krążymy jednak wśród prac, w których obietnica owocowego piątku ma zastąpić brak umowy o pracę. Wybić można się, jak ktoś "coś nam załatwi" albo "rodzice dołożą". Czasem nawet udaje nam się wynająć mieszkanie... za 80 procent pensji i z nadzieją na przelew od mamy.

Dlatego trzeba żyć z nią jak najlepiej i uprzedzić rodziców, by nie remontowali po wyprowadzce naszego pokoju. A raczej dostawili do niego łóżko.