Chciała kopnąć 3-latka w głowę, by spadł z drabinki. Oto dlaczego place zabaw to zmora rodziców

Ewa Bukowiecka-Janik
Jestem mamą trzylatka i w przeciwieństwie do mojego dziecka, nie znoszę placów zabaw. Nie przez piski, krzyki i piach w butach. To nie dzieci mnie tam irytują, lecz ich rodzice.
Zachowanie rodziców na placach zabaw czasem naprawdę wywołuje dreszcze... fot. Maciej Stanik
Za każdym razem, gdy bywam na placu zabaw, żałuję, że nie powstał do tej pory adekwatny do sytuacji zbiór zasad, choćby ogólny, który stanowiłyby normę obyczajową. Na placach zabaw dobrze czuję się przede wszystkim wtedy, gdy jestem na nim jedynym rodzicem. W innym wypadku zazwyczaj mam problem.

I nie chodzi o to, że rodzice, jak wszyscy ludzie, czasem bywają wścibscy i zadają niewygodne pytania, albo szukają pretekstu, by się przechwalać. Chodzi o zachowania dorosłych, które rzutują na dobro i bezpieczeństwo dzieci.

Rodzice nieobecni
Czyli tacy, którzy fizycznie są na placu zabaw, ale uwagę poświęcają w stu procentach komuś/czemuś innemu. Nie mam nic do siedzenia na ławce i przeglądania Facebooka, rozmawiania przez telefon czy ze znajomą, która akurat pojawiła się w okolicy. Niech robią, co chcą, byleby choć część uwagi poświęcali dzieciom. Kontrolowali, co robią i czy nie dzieje im się krzywda.


Nie jestem z tych, co chodzą po placu zabaw krok w krok za dzieckiem. Lubię odsapnąć z boku i obserwować. Całkiem niedawno tak siedząc i obserwując, przyłapałam na oko siedmioletnią dziewczynkę na próbie kopnięcia mojego trzylatka... w głowę. Syn siedział na schodach prowadzących na zjeżdżalnię, ona stała za nim. Próbowała to zrobić tak, by spadł na dół, ale nie zauważył, co się stało.

Zerwałam się z ławki, zwróciłam jej uwagę. Widać było, że się obraziła. Kolejnych prób na szczęście nie podejmowała, ale nie czułam, że mój syn jest obok niej bezpieczny. Krążyłam więc w odległości, która pozwalała mi widzieć i słyszeć, co się dzieje na zjeżdżalni. Dopiero po kilku minutach, kiedy ochłonęłam, przyszła mi do głowy myśl – gdzie do diabła są jej rodzice? Nie mam pewności, ale jej mamą była najprawdopodobniej kobieta paląca papierosy na ławce w drugiej części podwórka. Była tak bardzo niezainteresowana własną córką, że małą można byłoby pobić i uprowadzić, a ona by się nie zorientowała.

Takich sytuacji przez około dwa lata czynnego użytkowania placów zabaw doświadczyłam dziesiątki. Jak najbardziej uważam, że dzieci powinni konflikty w piaskownicy załatwiać między sobą, a nie za pośrednictwem rodziców. Popieram też puszczanie dzieciaków samopas, o ile nie ma ryzyka, że dostaną metalową huśtawką w głowę, czy wybiegną prosto pod koła samochodu. Jednak rodzice powinni pamiętać, że choć plac zabaw daje trochę wolności i im, i dzieciom, to jednak nie są zwolnieni z odpowiedzialności za najmłodszych. I że jeśli niepilnowane dziecko zrobi drugiemu dziecko krzywdę, to niestety, ale odpowie za to opiekun.

Rodzice nadgorliwi
Nie mam na myśli tych, co biegają za swoimi dziećmi, wtłaczając im do głów, że zaraz się przewrócą lub pobrudzą, a w ogóle to do piaskownicy na pewno pies nasikał. Ci też mnie wkurzają, ale ostatecznie to nie moja sprawa, jak wychowują własne dzieci. Denerwuje mnie, kiedy przez nadgorliwość innych, ja nie mogę przypilnować własnego dziecka.

Nie powiem, zdarza mi się, że razem z synem siadam na huśtawce, albo bawię się wokół zjeżdżalni czy w piaskownicy. Jednak robię to tylko, gdy na placu zabaw jesteśmy sami i wiem, że swoją niemałą sylwetką dorosłej osoby nie zajmę innym dzieciom miejsca. Zdaje się, że matki, które absolutnie wszędzie drepczą za maluchem (to po co wyjmowały go z wózka?) nie myślą w ten sposób. Trzymają za kaptur, czatują przy drabince, zasłaniając w ten sposób każdemu, kto stoi kawałek dalej, czy jego dziecku nie dzieje się właśnie krzywda.

Niestety taki sam efekt osiągają ci rodzice, którzy aktywnie bawią się z dzieckiem wśród innych maluchów. Choć mają dobre intencje, bywa naprawdę różnie. Przez taką zaangażowaną do granic możliwości mamę, co chwilę traciłam z oczu syna, który przez tłum pod huśtawkami, o mały włos się pod jedną nie wpakował. Gdybym go tylko widziała, mogłabym zareagować błyskawicznie. Choć samym krzykiem nic bym nie osiągnęła – rozbawieni rodzice czasem krzyczą z radości głośniej niż ich pociechy...

Wnioski? Złoty środek na savoir vivre na placu zabaw jest banalny, oczywisty, a mam wrażenie, że dla większości rodziców niewyobrażalny. To prosta zasada – ty pilnujesz swojego dziecka, pozwól to samo robić innym. Ot i już. Dzieciom wyjdzie na dobre.