Rozwrzeszczany 3-latek w restauracji wali w talerz. Efekt pokolenia matek bezstresowego wychowania

Ewa Bukowiecka-Janik
Do każdej restauracji możecie wejść z dzieckiem w każdym wieku i nie możecie wejść do żadnej, jeśli wasze dziecko nie zachowuje się w sposób przystępny dla otoczenia. Jeśli krzyczy, skacze i nie reaguje na proste komunikaty, nawet plac zabaw nie jest dla niego odpowiednim miejscem – tam, choć jest znacznie swobodniej, również trzeba zadbać o komfort innych i często muszą to wyegzekwować rodzice.
Nie ma takiej restauracji, do której nie możesz iść z dzieckiem. Prawo autorskie: romrodinka / 123RF Zdjęcie Seryjne
Wyobraź sobie, że po kilku miesiącach wiecznego "nie, dzisiaj nie mogę lub padania ze zmęczenia o 21 w końcu udało ci się wyjść z przyjaciółką do knajpy. Zamówicie drinka, coś dobrego do jedzenia, będzie miło. Tymczasem tuż po zajęciu przez was stolika wiadomo już, że co jak, co, ale miło nie będzie na pewno – w tej samej restauracji spotkanie rodzinne, a dzieciaki orbitują wokół dorosłych z indiańskimi okrzykami na ustach. Rodzice? Zero reakcji.

Nie znam osoby, która przynajmniej raz w życiu nie przewracała oczami na obecność dzieci w restauracji. I nie mówimy tu oczywiście o knajpach, które z oddali wołają: "maluchy mile widziane, mamy plac zabaw, tor przeszkód i plan zajęć na 6 godzin". Od takich miejsc nikt nie ma prawa oczekiwać warunków na obiad w spokoju. Mowa o restauracjach przeciętnych, czyli dla dorosłych, bez spektakularnych atrakcji dla dzieci, ale też bez wyraźnej sugestii "dzieciom wstęp wzbroniony".


Jak słusznie zauważyła Magda Grzebyk, autorka bloga Krytyka Kulinarna, "problem dzieci w restauracjach to nie problem, a skrót myślowy. Problemem są rodzice".

Sama jestem mamą i z moich obserwacji wynika, że rodzice dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to ta z przytoczonej sytuacji – zero reakcji, bo dzieci muszą się wybiegać. A przy okazji wykrzyczeć i napodskakiwać. Druga to mamy przerażone faktem, że ich dziecko może zapłakać w miejscu publicznym. To właśnie one pytają "do której restauracji mogę wybrać się z dzieckiem" i to one są odbiorczyniami poradników z gatunku "jak przeżyć". Zupełnie jakby obecność rodzica z dzieckiem w lokalu gastronomicznym wiązała się z przygotowaniami tak skomplikowanymi, jak wyjazd pod namiot z miesięcznym niemowlakiem.

Porady potrafią zaskoczyć – odpowiednio wybierz lokal. Musi być menu dziecięce, musi być przewijak, klimatyzacja, kąciak dla dzieci... Potem odpowiednia pora dla dziecka – nie może być śpiące ani głodne, ani przed kupą. Inaczej będzie marudne. No no. Tak jakby nie mogło sobie pomarudzić bez wyraźnego powodu.

Jeśli dzieci źle zachowują się w restauracji, to zazwyczaj te starsze. Maluchy nie tyle łobuzują, co poznają otoczenie – chcą się wspinać na parapet, włazić pod stół – byle przy nim nie siedzieć. Bo czy dziecko, które się tylko kręci, irytuje kogoś poza własnymi rodzicami? Nie powinno. O ile nie wchodzi na czyjś stół, nie krzyczy i nie zakłóca ogólnego spokoju w lokalu. Zatem rodzice maluchów, jeśli potraficie ogarnąć irytację, że kilku- czy kilkunastomiesięczne dziecko nie siedzi w jednym miejscu (szok), wasza wizyta w restauracji zapewne będzie udana bez szczególnego względu na wyposażenie lokalu.

Do każdej restauracji możecie wejść z dzieckiem w każdym wieku i nie możecie wejść do żadnej, jeśli wasze dziecko nie zachowuje się w sposób przystępny dla otoczenia. Jeśli krzyczy, skacze i nie reaguje na proste komunikaty, nawet plac zabaw nie jest dla niego odpowiednim miejscem – tam, choć jest znacznie swobodniej, również trzeba zadbać o komfort innych i często muszą to wyegzekwować rodzice.

Z góry zakładając, że wspólna wizyta w restauracji to obóz przetrwania, sami sobie utrudniacie. Do restauracji przychodzi się jeść, więc nie wykluczajcie z posiłku swojej pociechy. Niech uczestniczy i wie, w czym rzecz – że restauracja to takie miejsce, w którym wszyscy chcą zjeść obiad jak w domu, przy stole. Jest nieduży przedział wiekowy, w którym dzieci mają prawo tego przekazu nie pojmować.

Wiadomo, że w oczekiwaniu na posiłek dzieci mogą się nudzić. Spacerować po restauracyjnym ogródku nikt wam nie zabroni. Tym bardziej rysować, coś czytać, rozmawiać czy składać małe klocki przy stoliku. I nie trzeba znać tysiąca life hack'ów z blogów – korzystajcie z tego, co jest pod ręką, zamiast szykować się, jak na arktyczną wyprawę. To tak samo, jak z jazdą autem. Rodzice kupują uchwyty na tablety, organizery z milionem zabawek, by ubezpieczyć się przed kilkugodzinną podróżą nad morze. Po czym okazuje się, że najfajniejszą zabawą jest liczenie krów na mijanych pastwiskach.

Dzieci postawione w sytuacji takiej, jaka jest, naprawdę potrafią sobie świetnie poradzić. I bez kącika zabaw i wydumanych atrakcji. Warto by uczyły się, że czasem trzeba po prostu posiedzieć i poczekać – aż dojedziemy na miejsce, czy aż kelner przyniesie nasz obiad. Tak samo jest w domu – dzieci nagle przestają przeszkadzać w zwykłych czynnościach, gdy je w nie zaangażujemy. Działa prosta zależność – dzieci tym bardziej zwracają na siebie uwagę na wszystkie najbardziej irytujące sposoby, im mniej my dorośli poświęcamy im uwagi. Zasada zastosowana w miejscu publicznym może zdziałać cuda.

Rozumiem każdą wykończoną urlopem macierzyńskim czy wychowawczym matkę, która ma potrzebę wyjścia do ludzi i odcięcia się, choć na chwilę od dziecięcych pisków. To właśnie one często reagują lekceważeniem na zachowanie swoich dzieci w miejscu publicznym. Wbijają nieobecny wzrok w ścianę i pozwalają na wszystko. By odpocząć. Rozumiem, jednak restauracja to nie miejsce na odcinanie się. Otaczają nas inni i musimy to uszanować. Ignorując dziecko w takiej sytuacji, tylko pokazujemy mu, że tak można – można odstawiać cyrk, nawet jeśli nikt nie rozłożył areny. A im dalej w las, tym ciemniej.