– Jeśli chcemy, aby dziecko garnęło się do tematów naukowych, to sami musimy prezentować postawę, która będzie pokazywała, że nas to interesuje, że jest to fajne i mamy z tego dużo pozytywnych emocji. Warto kreować zachowania i sytuacje, w których to zainteresowanie nauką będzie mogło rozwinąć skrzydła – mówi w wywiadzie dla naszego serwisu Karol Wójcicki, popularyzator astronomii, autor bloga "Z głową w gwiazdach".
Jakie najdziwniejsze pytanie dotyczące nauki usłyszał Pan kiedyś z ust dziecka?
Doskonale je pamiętam. To było pytanie zadane mi przez młodego chłopca podczas popularnonaukowego wykładu, jaki wygłosiłem parę ładnych lat temu w Chrzanowie w Małopolsce. Opowiadałem o zaćmieniach Słońca i zorzach polarnych jako jednych z najciekawszych zjawisk zachodzących na nocnym niebie. Ten chłopiec w wieku ok. 9-10 lat zadał mi dosyć kłopotliwe pytanie. Brzmiało ono tak: "Czy możliwe jest, aby zobaczyć na niebie jednocześnie zaćmienie Słońca i zorzę polarną tak, abym nie musiał decydować, na zobaczenie którego z tych zjawisk wydać pieniądze i gdzie polecieć na drugi koniec świata?
Jak Pan zareagował?
Pytanie wydawało mi się na pozór absurdalne. Szybko nasuwająca mi się do głowy odpowiedź brzmiała: "Nie, nie da się, zorzę obserwujemy nocą, a zaćmienie widzimy, kiedy Słońce jest na niebie, czyli za dnia. Ale puściliśmy wodze fantazji i zaczęliśmy zastanawiać się z dzieciakami, jak dziwny musiałby być świat i co musiałoby się wydarzyć, aby odpowiedź na to pytanie brzmiała: "Tak".
Wtedy zaczęliśmy dociekać, jakich warunków potrzebuje tak naprawdę zorza polarna, by się pojawić, w jakich sytuacjach możemy oglądać na niebie zaćmienie Słońca i jak bardzo te okoliczności musiałyby się wymieszać, aby dało się te dwa zjawiska zobaczyć jednocześnie. I podczas tej zabawy myślowej ku mojemu ogromnemu zdziwieniu okazało się, że coś tak takiego jest faktycznie możliwe. 10 minut wcześniej dałbym się jeszcze pokroić, że nie jest możliwe.
Jak odkrył Pan, że się mylił?
Wpadłem na trop dosyć niezwykłej sytuacji na naszej planecie, która będzie miała miejsce 12 sierpnia 2026 roku na dalekiej północy Syberii na wybrzeżu Morza Łaptiewów. Teoretycznie przy odrobinie szczęścia przez zaledwie kilkadziesiąt sekund mogłoby się wydarzyć tak, że zaćmienie Słońca wystąpiłoby w towarzystwie zórz polarnych.
Okazało się, że jednak nie znał Pan na początku prawidłowej odpowiedzi na to pytanie.
Tak. To pytanie było dla mnie dosyć przełomowe, bo zdefiniowało później moje życie na parę ładnych lat, kiedy zgłębiałem sekrety tego niezwykłego zjawiska i zastanawiałem się, co mogę zrobić, aby móc je zaobserwować. I chyba tylko nieprzenikliwa ciekawość dziecięca, niczym nieskrępowana, niemająca żadnych ograniczeń, pozwoliła mi jakby w ogóle puścić wodze fantazji, żeby pójść naukowo w tak dziwnym kierunku. Ponieważ okazało się, że wcale nie dotarliśmy do ślepego zaułka, było to dosyć pouczające doświadczenie.
Co Pan z niego wyniósł?
To, że ciekawość jest tym, co pcha naukę do przodu. Zadawanie pytań z pozoru dziwnych i zastanawianie się, czy coś jest możliwe, są jak najbardziej wskazane. To one sprawiają, że sięgamy dalej i odkrywamy coś nowego.
Ale jak radzić sobie, gdy sami nie znamy odpowiedzi na naukowe pytanie, jakie zadaje dziecko?
W sytuacjach, w których nie znamy odpowiedzi na naukowe pytania, bardzo ważne jest to, żeby szczerze odpowiedzieć: "nie wiem". Rodzice często czują potrzebę stawiania się w roli ekspertów, którzy wyjaśnią dziecku otaczający nas świat. Ale oni nie zawsze tymi ekspertami są. Uczenie dziecka, że starszy zawsze zna odpowiedź i na wszystko ma lekarstwo, jest prostą drogą do tego, by ufało ludziom, którzy przekonują nas, że wiedzą dużo, a w rzeczywistości są zwykłymi oszustami. Na tym dzisiaj "zaufaniu" bazują wszystkie teorie spiskowe, które mogą wyrządzić mnóstwo szkód, bo ludzie po prostu wierzą w nie bezgranicznie.
Krótko mówiąc, rodzice powinni jasno postawić sprawę: "nie wiem, ale spróbujemy się wspólnie dowiedzieć, wspólnie poszukać odpowiedzi. Po prostu nie bójmy się sami zadawać pytań.
W niewiedzy nie ma nic złego, a strach to zły doradca?
Pamiętam doskonale pewien epizod z czasów, gdy pracowałem w centrum nauki. Widziałem, jak dzieciaki bardzo chętnie, bez żadnego skrępowania, wykonywały eksperymenty na różnych stanowiskach z eksponatami, czego nie można było powiedzieć o dorosłych. Ci dorośli się zawsze czegoś bali, zawsze mieli obawy, że coś zrobią źle i mogą się przez to zbłaźnić w oczach innych.
Nie ma nic złego w niewiedzy, nie ma nic złego w tym, że musimy poszukać odpowiedzi. Jest to wręcz chwalebna postawa i powinniśmy przekazywać ją naszym dzieciom, zachęcać je do tego, żeby wspólnie szukać odpowiedzi. Dlatego odpowiedź "nie wiem" jest również bardzo dobrą odpowiedzią, bo początkiem często bardzo fajnej wspólnej przygody.
Gdzie najlepiej szukać informacji, aby przekazywać dzieciom rzetelną wiedzę naukową?
W rzetelnych źródłach i to jest oczywiście bardzo trudna do przyjęcia odpowiedź, bo od razu możemy zadać pytanie: "a czym są rzetelne źródła?". I tu tak naprawdę mamy do czynienia z jednym z największych współczesnych wyzwań nie tylko w rodzicielstwie, ale także na całym świecie. Jak w ogóle weryfikować znalezione informacje? Skąd wiedzieć, co jest informacją, która jest prawdziwa, a co prawdą nie jest? To jest pewna, powiedziałbym, kluczowa dzisiaj umiejętność, z której nauką wciąż mamy problem.
Weryfikowania informacji nie uczy się za bardzo w szkołach, co potem przekłada się na dorosłe życie i prowadzi właśnie do tych rodzących i mnożących się teorii spiskowych, w które ludzie wierzą, bo znaleźli je w sieci na jakimś filmie z żółtymi napisami, żeby było wyraźnie widać. Serwisy społecznościowe nie zawsze są dobrym źródłem informacji, a przynajmniej nie wszystkie materiały tam dostępne są warte pokładania w nie wiary. Oczywiście są rzetelne źródła takie jak wiele książek, aczkolwiek, co ciekawe, też nie wszystkie.
Dobrze więc te informacje weryfikować i warto sprawdzać je w kilku różnych źródłach. Dobrze jest też słuchać naukowców czy popularyzatorów nauki, wszystkich tych, którzy zajmują się tym zawodowo. Przypadkowy film, tekst, jakiś materiał, za którym nie stoi konkretne nazwisko, ale też newsy, które są bardzo często skrótowe i spłycają omawiane zagadnienie, zazwyczaj nie stanowią źródła dobrych i rzetelnych informacji, szczególnie jeśli chodzi o zagadnienia naukowe. I nie ma na to prostej recepty. Trzeba po prostu poświęcić trochę czasu na research i próbować taką informację weryfikować w kilku różnych źródłach.
Jak powinny być opracowywane książki o nauce dla małych dzieci?
Przede wszystkim w prosty sposób. To znaczy, te informacje, które są w nich zawarte, powinny zaciekawić, a nie zawsze edukować. Ja zawsze jestem zdania, że popularyzacja nauki może się odbywać na bardzo wiele różnych sposobów. Bo mamy też naprawdę wiele różnych potrzeb i wielu różnych odbiorców.
Dzieciaki, ale też ludzie dorośli, którzy nie są jakoś szczególnie zainteresowani nauką, nie potrzebują często edukacji, superścisłych informacji, bardzo profesjonalnie przekazywanych. Oni potrzebują pewnego impulsu, pewnego zainteresowania, zaciekawienia. Ta rozbudzona ciekawość później pcha nas do przodu, do tego, żeby samodzielnie się uczyć i zdobywać wiedzę. Książki dla dzieci powinny być, przynajmniej w mojej opinii, właśnie czymś takim, co zaciekawi, co zainspiruje, co zasieje ziarnko, które będzie później przez kolejne lata kiełkowało w stronę samodzielnego zainteresowania tematami naukowymi.
Książki naukowe dla dzieci powinny więc zawierać krótkie, interesujące ciekawostki, ale też fajne i przykuwające oko ilustracje, bo oczywiście sam tekst to nie tylko zmora dzieci, ale też dorosłych. Jeśli na prezentacji mamy całe slajdy tekstu, to nikt się na nich nie skupi. Skoro dorośli nie ogarniają takiej formy przekazu, to dzieci tym bardziej. A zatem krótkie i chwytliwe ciekawostki oraz dużo kolorowych ilustracji to przepis na sukces, dzięki któremu po lekturze takich książeczek w głowie zostanie ziarnko, które później będzie mogło rozwijać się w ścisłe już zainteresowanie nauką.
A czy czymś szczególnym powinna wyróżniać się tzw. "moja pierwsza książka"?
Prawdę mówiąc, dzisiaj bardzo trudno jest wskazać tego rodzaju książkę. Bo żyjemy w trochę innym już świecie. Pamiętam doskonale z dzieciństwa, że miałem taką książkę, która była małym kompendium wiedzy o świecie, dinozaurach, wulkanach, planetach, statkach kosmicznych czy piramidach. Ten przegląd informacji z całego świata tak mnie fascynował, że rzeczywiście te zagadnienia naukowe z różnych dziedzin stały się czymś, co mnie szalenie inspirowało w przyszłości. Pamiętam też encyklopedię, którą dostałem na pierwszą komunię i której hasła uwielbiałem losowo przeglądać.
Tylko kłopot polega na tym, że kiedyś rzeczywiście można było wskazać jedną czy dwie książki "obowiązkowe" dla początkującego młodego czytelnika. Ale świat już trochę taki nie jest. Mamy dostęp do bardzo wielu różnych wydawnictw i na sklepowych półkach zalega dużo więcej godnych uwagi książek. Dlatego nie musimy szukać jednej książki poświęconej wszystkiemu, po którą sięgnie dziecko, tylko możemy podsuwać różne propozycje. W przypadku tej tzw. "mojej pierwszej książki" istotne jest coś zupełnie innego.
Co mianowicie?
Uświadomienie sobie, że w tym procesie oswajania dziecka z literaturą dziecięcą nie tyle chodzi o samą książkę, ile bardziej o to, w jaki sposób ją przeglądamy. To, żeby robić to wspólnie z dzieckiem, żeby go zainspirować, coś mu pokazać, dopowiedzieć, żeby podzielić się swoim entuzjazmem dla tematów, które są w niej zawarte. Suche informacje, z którymi dziecko będzie się samo zapoznawało, z pewnością do niego nie trafią. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale jak robi się to wspólnie z rodzicem, a ten potrafi wykrzesać choć trochę entuzjazmu dla jakiegoś tematu, to wiele książek o bardzo różnej stylistyce i tematyce może stać się świetną książką na dobry początek. Najważniejsze, żeby była ona czytana i przeglądana wspólnie.
A czym ujęły Pana niedawno wydane książeczki "Historia kosmosu" i "Historia życia", które konsultował Pan merytorycznie?
Te książki mają wszystkie te cechy, o których właśnie wcześniej wspominałem. To znaczy, są proste w przekazie, mają sporo krótkich tekstów i ciekawostek, przez co można całą książkę przerobić w jeden wieczór. I można potraktować je jako początek do większej opowieści, jeśli rodzic będzie w stanie o tych tematach opowiedzieć trochę więcej. A jeśli nie, to zadać sobie pytanie, gdzie poszukać o tym więcej informacji i wspólnie to zrobić.
Jest oczywiście mnóstwo ilustracji. Co ciekawe, te ilustracje są nietypowe. Przyznam szczerze, one na początku do mnie nie przemawiały, wydawały mi się totalnie infantylne, ale potem odkryłem, że w stylistyce tych książek jest pewna metoda. One wyglądają, jakby były rysowane przez dziecko dla dziecka! Oczywiście, niektóre ilustracje są trochę bardziej, inne trochę mniej zaawansowane, ale rzeczywiście ta stylistyka jest dosyć prosta. Dziecko może więc jakby odnieść wrażenie, że to naprawdę jest jego dziecięcy świat, i to mi się bardzo podoba.
Podsumowując te książeczki, jest w nich mnóstwo szczegółów i mnóstwo miejsc, na których można zawiesić oko i o których można porozmawiać. I to jest z pewnością to, co mnie w nich najbardziej ujęło.
Z jakich zabiegów pisarskich zastosowanych w tych książeczkach inni autorzy takiej literatury mogą brać przykład?
Warto inspirować się chociażby tymi zastosowanymi na samym początku tych książeczek. Jakby nie patrzeć, autorzy starają się maksymalnie prostym językiem opisać zjawiska, które trudno jest wyjaśnić często nawet dorosłym. W końcu mowa o narodzinach wszechświata czy pierwszych form życia! To duża sztuka, by teorie dotyczące powstania kosmosu i życia omówić w tak przystępny dla małego dziecka sposób.
A czy dorośli mogą się czegoś nauczyć z książeczek naukowych dla dzieci?
Uważam, że tak. Tego rodzaju książki powinny być tworzone w taki sposób, aby nie tylko wyjaśniać skomplikowane rzeczy dzieciom, ale też by rozumieli je dorośli. Umówmy się, ja jako popularyzator astronomii dużo więcej wiem o historii kosmosu niż niejeden rodzic, ale dla rodziców taka książka może być też świetnym wstępem w ogóle do tematów naukowych. Nie muszą sięgać od razu po książkę profesora astrofizyki, który będzie opowiadał o czarnych dziurach na bardzo zaawansowanym poziomie, kiedy nie wiedzą, jak się zaczął wszechświat. I nie znajdą, co ciekawe, takich informacji podanych w prosty sposób w książkach dla dorosłych.
Książki dla dzieci bardzo często mogą być też wsparciem dla dorosłych, którzy chcą w ogóle zainteresować się jakąś tematyką, sięgnąć do samych podstaw tłumaczonych w bardzo prosty sposób. Ja zawsze cytuję słowa bardzo mądrej osoby, jaką był Albert Einstein, że "jeśli nie potrafimy jakiegoś naukowego tematu wyjaśnić pięciolatkowi, to znaczy, że sami go w pełni nie rozumiemy". Dlatego dobrze jest sięgnąć po książkę dla pięciolatków po to, żeby zrozumieć podstawy danego zagadnienia.
Reasumując, dorośli również z takich książek mogą się czegoś nauczyć i zacząć swoją przygodę z nauką.
Co jednak zrobić, gdy dziecko nie garnie się do nauki, tej rozumianej jako właśnie zagadnienia naukowe?
Trudno przekonać, że jazda na deskorolce jest absolutnie super, kiedy rodzic tego nie robi. Nie stanowi wtedy dla dziecka wzorca pokazującego, że to dobry kierunek zainteresowań. A bez niego żadnego dziecka w ten sposób zachęcić się do niczego nie da. Jeśli chcemy, aby dziecko garnęło się do tematów naukowych, to sami musimy prezentować postawę, która będzie pokazywała, że nas to interesuje, że jest to fajne i mamy z tego dużo pozytywnych emocji. Jeśli zależy nam na zainteresowaniu dziecka nauką, to sami musimy to robić, sami kreować te zachowania i sytuacje, w których to zainteresowanie będzie mogło rozwinąć skrzydła.
W jaki jeszcze sposób poza książkami możemy rozwijać w dzieciach pasję do nauki?
Sposobów jest dużo. Możemy oglądać programy popularnonaukowe w telewizji, wybierać się na wydarzenia i imprezy popularnonaukowe: pikniki naukowe, festiwale nauki, chodzić do różnego rodzajów muzeów czy centrów nauki. Dlatego powtarzam, że jeśli zależy nam na zainteresowaniu dziecka nauką, sami się tą nauką interesujmy. Rzucenie dziecka do centrum nauki samo jeszcze nie uczyniło takiego centrum niczym więcej niż placem zabaw. Zawsze potrzebny jest ktoś, kto trochę dziecko pokieruje albo wspólnie będzie dzielił z nim ciekawość dla tego miejsca i przedstawionych w nim zagadnień. Bez takiego podejścia taka wizyta zmieni się w zwykłą bieganinę. Dobrze jest samemu reprezentować dane zainteresowanie i to powinno wtedy pomóc.
A czy rodzic powinien się niepokoić, jeśli dziecko nie pyta o naukę albo nie wykazuje jakiegoś większego zainteresowania podsuwanymi mu tematami naukowymi?
Absolutnie nie. W ogóle mnie takie sytuacje nie martwią. Ja nie chcę nikomu ujmować, ale gdybyśmy zapytali rodziców jakiegoś znanego sportowca, czy on w dzieciństwie wypytywał ich o dinozaury albo o powstanie wszechświata, to jaką odpowiedź byśmy uzyskali? Idę o zakład, że może niekoniecznie to go interesowało. I czy z tego powodu skończył źle? No raczej nie.
Świat jest absolutnie ogromny i daje nam mnóstwo możliwości. Interesowanie się nauką to jedno z kilku dróg. Oczywiście, chcemy reagować na te dzieci, które się nią interesują, i to dla nich są tego typu książki przygotowywane. Natomiast pamiętajmy, że wybitny literat nie musi znać się na dinozaurach albo na genezie wszechświata. Tak samo jest z wybitnym sportowcem czy wybitnym kierowcą rajdowym.
Jeśli dziecka nie interesują zagadnienia naukowe, to nie jest żaden problem. Być może to ziarnko zainteresowań jest zasiane zupełnie gdzie indziej i po prostu musimy spróbować go poszukać, a prędzej czy później natrafimy na to, co dziecko interesuje. Choć zdarzają się takie przypadki, to jednak rzadko jest tak, że ktoś nie interesuje się naprawdę niczym. Czasami po prostu te zainteresowania odnajdujemy bardzo późno.
Jak zainteresowanie dziecka nauką już od najmłodszych lat zaprocentuje w jego przyszłości?
Próbując odpowiedzieć na to pytanie, myślę o samym sobie, o tym, jak zainteresowanie się widokiem nocnego nieba ukształtowało całą moją przyszłość. Konkluzja jest więc prosta. Te zainteresowania, które pojawiają się w dzieciństwie, potem mogą procentować pasją w wieku dojrzewania, a później być może kierunkiem studiów czy wyborem konkretnej pracy w wieku dorosłym.
Oczywiście, to nie zawsze tak musi się skończyć, bo czasami pasje z dzieciństwa później zanikają i pryskają jak bańka mydlana. I nie ma w tym nic złego. Ale może też okazać się tak, że będą one rzeczywiście kształtowały całą naszą przyszłość. Nigdy nie mamy pewności, jak to się skończy, dlatego warto być czujnym i nie zaprzepaszczać szans, które mogą się pojawiać na horyzoncie.
Kto wie, może właśnie co wieczór tulimy do snu przyszłego noblistę albo odkrywcę życia pozaziemskiego, albo archeologa, który wykopie jakiś nieznany wcześniej gatunek dinozaura. A to wszystko tylko i wyłącznie być może dzięki temu, że do snu daliśmy mu książeczkę, dzięki której rozbudziliśmy jego wyobraźnię i zrodziliśmy w jego głowie myśli o rzeczach, o których później śnił nie tylko nocą, ale i przez resztę życia.