– Słuchaj, sprawy stoją tak: albo wrócisz do starej matki, albo pójdziesz do nowej rodziny, albo, jak się dobrze zakręcisz, to zostaniesz tutaj jak ja – tłumaczy Antkowi Dominik. I wiele z nich zostaje. Wyciągnięte z przemocowych domów, bite, skrajnie zaniedbane, nierzadko katowane.
Trafiają do Basi i Sławka ze śladami oparzeń, złamaniami, świerzbem, diagnozą niepełnosprawności intelektualnej. A ci powoli, piórko po piórku, pomagają im rozwinąć skrzydła. Ale najpierw kąpią, ubierają i karmią.
Kiedy mówiłam, że jadę do małżeństwa prowadzącego rodzinny dom dziecka, słyszałam:
"Ja nie mogę w takie miejsca. To dla mnie trudne".
"Tam będą dzieci, to zbyt stresujące".
I jeszcze: "Jak ty dajesz radę z takimi tematami? Sieroty… Wymiękłbym".
Sierota jest jedna, reszta to dzieci odebrane rodzicom. Aktualnie jest ich ośmioro, w sumie mieszkało ich tu od 2012 roku ponad 90.
Taki sobie bliźniak
Ślepa uliczka wybrukowana kostką Bauma. Po lewej stronie szeregowe domki, białe słupki podtrzymujące stalowe przęsła płotów. Za nimi pysznią się tuje. Po prawej pola i wysoka na wiele metrów brzoza. Jest soczyście zielono, cicho, maj w pełnym rozkwicie.
W jednym z ostatnich domów przy tej sennej podwarszawskiej ulicy mieszkają Barbara i Sławek Chruślińscy.
Najpierw widać rowerki. Różnych rozmiarów i kolorów, oparte o płot i o siebie nawzajem. Nie liczę, ale musi ich być przynajmniej dziesięć, skoro w tym pokrytym czerwonym klinkierem szeregowcu na końcu ślepej uliczki mieszka ośmioro dzieci i dwoje dorosłych.
Basia i Sławek. Witają się serdecznie. Uśmiechnięci, od razu proponują przejście na ty. Oraz kawę lub herbatę, jak to w domu. A to jest przecież dom. Zwyczajny, choć nie do końca.
Sławek wychodzi na zakupy. Musi kupić baniak wody, bo tego dnia wyłączono ją na ich ulicy. W domu z tyloma mieszkańcami, bez wody, nawet jeśli tylko przez kilka godzin, nie jest łatwo.
– Więzy krwi u nas są na ostatnim planie – wyjaśnia Basia, upijając łyk herbaty z filiżanki. – Mieszka z nami nasz jeden biologiczny syn, drugi się już wyprowadził. I ten, który z nami mieszka, czasami się wstydzi, że jest biologiczny, bo inni nie. Każe udawać, że on też jest z domu dziecka. Tak że u nas jest odwrotnie: nie inne dzieci czują się wykluczone, tylko on.
Na ścianach pokoju, w którym mieszkają dziewczynki, Ula, Ania i Tereska, wiszą zdjęcia części dzieci, które mieszkały u Chruślińskich.
W pokoju nieskazitelny porządek. Zgaduję, że w związku z naszą wizytą. Nie mylę się. 9-letnia Ania wybiega w pewnym momencie z pokoju i pyta:
– Za ile minut będą nam sprawdzać te pokoje? Tylko siedzimy, siedzimy i siedzimy, telefonu nie możemy, bawić się nie możemy, bo nabałaganimy, a oni nam muszą zrobić zdjęcia.
Basia się śmieje. Dziewczynki, Ula i Ania, te starsze, zostały w domu. Są nas ciekawe, chcą rozmawiać, słuchać, a najbardziej chyba chcą wspinać się na kolana mamy i przytulać. Bardzo energiczne. – No już, już zaraz – mówi Basia.
– Ale bałagańcie, koniecznie bałagańcie! – odpowiada, układając sobie w głowie przyszłe kadry, Maciek, fotograf, który przyjechał ze mną do domu Basi, Sławka, Uli, Ani, Tereski, Dominika, Jasia, Wojtaszka, Michała i Antka.
Dziewczynki, całe w pląsach i podskokach, wracają do pokoju.
Co ja robię?!
Basia. Sukienka w miętowym kolorze, kwiatowy wzór, okulary w miedzianych oprawkach, długie brązowe włosy opadają na ramiona. Siedzimy w salonie, utrzymanym w niebieskiej tonacji. Morskości i turkusy działają kojąco i wyciszająco, podobnie jak głos i pogodne usposobienie gospodyni.
Najpierw Basia i Sławek adoptowali Ulę i tak zaczęła się ich historia, w której nie brakuje wyzwań, ale i satysfakcji. – Wróciłam do pracy po krótkim wtedy jeszcze macierzyńskim, Ula miała 1,5 roku – wspomina Basia.
Praca w agencji reklamowej, dynamiczna, 10-12 godzin poza domem. Wytrzymała trzy dni.
– Siedzę tam i myślę: "Co ja robię?! Moje dzieci, trójeczka, siedzą z opiekunkami, w przedszkolach, a ja tutaj!".
Zgłosiła się do WCPR. Warszawskie Centrum Pomocy Rodzinie organizuje pieczę zastępczą dzieciom, które nie mogą pozostać pod opieką własnej rodziny. Basia przyszła do nich w poniedziałek, w środę zaczynał się kurs dla rodzin zastępczych. Tak została zawodową rodziną zastępczą.
Od tego czasu została też pedagogiem. Ma licencjat, teraz robi magisterkę. Dostała się na 5. semestr psychotraumatologii.
– Studia zrobiłam, żeby wejść głębiej, bardziej – wyjaśnia. – Tak naprawdę chyba z ciekawości, potrzeby.
Jest też trenerem PRIDE – szkoli kandydatów na rodziny zastępcze i adopcyjne. – I to też dlatego, że uwielbiam o tym gadać – śmieje się. Rzeczywiście, mówi dużo i bez oporów. Jej opowieści nie pozostawiają obojętnym. To dobrze, skoro – jak mówi – chce zachęcić ludzi, by poszli w jej ślady.
– Niekoniecznie trzeba brać od razu ośmioro dzieci – zastrzega ze śmiechem. – To nie jest takie trudne, jak się wydaje! Bo jak wejdziesz i widzisz ósemkę dzieci, tutaj gra i trybi, to myślisz sobie: "Boże, jak ona to ogarnia?". No właśnie nie, możesz być rodziną zastępczą dla jednego dziecka, dwójki. Nie ma potrzeby mieć młynu, tak jak u nas – uśmiecha się.
To wszystko pomyłka, uwzięli się
Marzec 2012 roku. Pierwsze było 5-miesięczne niemowlę. Trafiło do szpitala po pobiciu, pojechali po chłopca, żeby zabrać go do siebie, ale nie przekazano go Basi i Sławkowi od razu.
– To było o tyle smutne, że pani doktor prowadząca niesamowicie przedłużała jego pobyty, kierując się katarem, biegunką, czymś tam, czymś tam – opowiada. – Mama chłopca jej powiedziała, że to jest wszystko pomyłka, nieprawda, że to jest wszystko wina ludzi z OPS-u, kurator się uwziął, a sąsiedzi w ogóle okłamują, bo mają jakieś porachunki i że ona za 2-3 dni odzyska dziecko.
Odzyskała po jakichś 3 latach. – Nie wiem, czy to dobrze – Barbara rozkłada bezradnie ręce.
Od tego czasu w ich domu znalazło schronienie i szansę na nowe życie około 90 dzieci.
– Żadne dziecko nie było u nas z biedy. Żadne – podkreśla Basia. – Jak słucham czasami, że odbierają dziecko babci z biedy, albo że mama nie była wydolna wychowawczo, to mi się od razu pali czerwona lampka, bo przecież znam nasze dzieci, znam dużo rodzin zastępczych, z którymi się spotykamy regularnie, i nikt takiego przypadku nie miał – mówi z przejęciem.
To nie są dzieci z biedy. To dzieci z przemocy. – Może być fizyczna, psychiczna, przez zaniedbanie – wylicza Basia. – Takie skrajne zaniedbanie – dodaje. – Na przykład 5-latek w pieluszce, albo niepotrafiący jeść łyżką, albo tylko na kaszy, albo 5-letnia dziewczynka, która nie mówiła, bo nikt do niej nie mówił, więc ona wydawała tylko dźwięki jak dzikie zwierzę.
Dzieciaki trafiają do tego domu po złamaniach, po oparzeniach: – Papierosy to jest niestety klasyka – mówi smutno Basia.
Cała masa zaniedbań. Głód. – I to przeraźliwy głód – precyzuje. – Nasze dzieci jedzą kompulsywnie, próbują nawet grzebać w koszach na śmieci, chowają jedzenie pod poduszkę.
Śpią w butach i kurtkach, bo w każdej chwili muszą być gotowe do ucieczki.
Trafiają do Basi i Sławka i pytają: "W jakich sytuacjach mnie wujek bije?".
– Muszą sobie ten świat zdefiniować na nowo i jak mówię, że wujek nie bije, to myślą, że coś jest nie halo z nami – opowiada Basia. – Trudno jest naprawdę zdobyć ich zaufanie, bo skoro ja mówię, że nikt tutaj nikogo nie bije, nie wiąże, nie głodzi, to jest to dla nich tak absurdalne, że z tą kobietą musi coś być nie w porządku.
Kiedy trafił do nich 12-letni Michał, nie odzywał się. Jednego z pierwszych dni Basia go zawołała, nie mówiąc po co. Zemdlał.
Nauczyła się już mówić do dzieci konkretnie: "Chodź do mnie, włożymy buty". "Chodź", mówi i tłumaczy, co się będzie działo.
– No właśnie tak… – zamyśla się po tej opowieści. Spogląda w okno, za nim bujna majowa zieleń. Ogródkowy plac zabaw ze zjeżdżalnią i huśtawką, drzewa i krzewy.
A kto cię bił?
Basia opowiada o przemocy spokojnie, bo – jak zauważa – czas, kiedy łkała w chusteczkę, minął. Teraz działa zadaniowo: po pierwsze zabezpieczenie konkretnego dziecka, żeby poczuło się bezpiecznie, a później kroki prawne: zgłoszenie do prokuratury, do sądu.
Dzieci jest wiele, ale to – jak podkreśla Barbara – jest ich największym, genialnym, zasobem. To one pozwalają nowemu przybyszowi oswoić się z sytuacją. Takie dziecko nie jest nauczone zaufania do dorosłych, to od nich przecież doświadczało przemocy.
Dlatego w pierwszych dniach Basia i Sławek ograniczają się przede wszystkim do karmienia i ubierania. Dzieci przejmują resztę:
– Pierwsze przesłuchania naszych dzieci: kto cię bił, a kto u was pił, a co pili: wódkę czy wino, a kupowałeś, co kradłeś? – opowiada Basia. – Czasami jest tak, zwłaszcza jak przychodzą nowe dzieci, że znajduję "małpkę" w mojej kieszeni, tak usłużnie mi zakręcają…
Nie zawsze udaje się szybko przełamać lody. Czasem nie udaje się wcale. Tak jak w przypadku półtorarocznej dziewczynki, która kiedy trafiła do domu Chruślińskich, tak panicznie bała się ludzi, że aby ją karmić, Basia musiała wkładać ją do wózka, opuszczać budkę i dodatkowo zawieszać na daszku pieluchę tetrową. Wkładała dłoń z łyżeczką za tę improwizowaną zasłonę i karmiła.
– Tak, żeby ona mnie nie widziała – tłumaczy. Dopiero pies i dzieci przełamały ten lęk. Trwało to wiele tygodni, ale i tak w zdrową relację dziewczynka weszła dopiero z rodziną adopcyjną.
Dzieci na początku niekoniecznie cieszą się, że zostały zabrane z domu. Niektórym jest wszystko jedno, przez całe dotychczasowe życie były podrzucane po ciociach, wujkach, innych dorosłych. Nie mają z nikim więzi. Ale niektóre rozpaczają.
– Cały ich świat, który znały, legł w gruzach i nie widzą powodu, dla którego miałyby się cieszyć, że tutaj są – wyjaśnia Basia. – Bo to była ich sytuacja zastana. Ta przemoc. To jest normalne dla nich i tęsknią za tą mamą, za tym – zazwyczaj – ojczymem.
– Wiesz, ja musiałam się tego nauczyć – dodaje po chwili. – Bo jak zaczynałam, to byłam przekonana, że otwieramy dom, robimy coś wymiernie dobrego i że natychmiast będzie wdzięczność i radość, że biorę je na plac zabaw i "Hura! Jak się dzieci cieszą".
Naprawdę wali się cały świat dziecka. – To się tak szumnie mówi: smaki, zapachy, odgłosy, ale tak to właśnie jest. Tracą kompletnie wszystko, nawet te jedyne obiekty przywiązania, tak to brzydko nazywając, bo rodziny są tam bardzo pokręcone. I co się dziwić, że tęsknią? Dziecko jest kompletnie zależne. W jednym ręku dostaje lanie, a w drugim dostaje jednak obecność tego rodzica.
A rodziny, z których pochodzą, są różne: – Od takich, którzy są niewydolni pokoleniowo, którzy są klientami OPS-ów z dziada pradziada, rodziców, którzy byli ofiarami przemocy, molestowania i nie potrafią inaczej – wyjaśnia Basia. – To jest jedyna droga, bo taki mają model wychowania. I naprawdę kochają swoje dzieci. Ja w ogóle w to nie wątpię, że oni w tym wszystkim też przeżywają, nie rozumieją tej sytuacji, bo "przecież tak było zawsze".
Nie przesadza. Dzieci, które trafiały do rodzinnego domu dziecka Basi, były bite, głodzone, parzone, wiązane. – Jeden chłopiec był wiązany tak, że leżał na brzuchu, miał tu pętlę na szyi i do kostek przywiązane, a potem jeszcze był wieszany – opowiada, pokazując, gdzie przebiegał sznur. – "Wujek" mu robił taki sznurek pod pachami i go wieszał na haku na kilka godzin. Miał rany straszne. Przeżył – podkreśla z powagą.
– Spraw takich jak Kamilka z Częstochowy, to jest nagłaśniana jedna. Rozmawiałam ostatnio ze znajomą, która pracuje w Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. W wyniku przemocy domowej rocznie ginie 30 dzieci. To nie jest jeden przypadek. Tylko nikomu nie zależy na nagłaśnianiu sprawy. 30 dzieci!
Takie żarciki rodzinne
Taka właśnie była rodzina Michała. Tego, który zemdlał, gdy Basia go zawołała. Teraz Michał ma już 21 lat, pracuje jako kierowca, studiuje. Mieszka z Chruślińskimi, mówi do nich per mamo i tato. Ale nadal, jak zauważa Basia, tli się w nim tęsknota za biologiczną mamą.
Michał trafił do Basi i Sławka w niedzielę, a sąd wydał zgodę na urlopowanie, czyli trzydniowe odwiedziny u rodziny, już od kolejnego piątku.
– Wysłali go od razu z powrotem do miejsca, gdzie on był bity, i to tak poważnie – a to skrzynką od piwa, a to dechą – opowiada Basia. – Ojczym wysypywał wodę z piaskiem w nocy, żeby on to zbierał, chłopak nie mógł swoich potrzeb fizjologicznych załatwić w domu, musiał wychodzić przed blok, do malutkiego ogródka i tam się załatwiać. Dawali mu specjalnie spleśniałe jedzenie… No takie "żarciki" rodzinne, prawda? – zauważa z przekąsem.
Pojechał w piątek. Nawet z radością. W niedzielę, po powrocie, powiedział, że wszystko było w porządku. Nic się nie działo. Po ośmiu latach pobytu u Chruśłińskich, miał wtedy 20 lat, w drodze powrotnej z wakacji Michał nagle wykrzyknął: "Zatrzymaj samochód!".
– I wyleciało to z niego – opowiada Basia. – On przez te trzy dni był katowany. Absolutnie katowany. Po żebrach, po piętach, po głowie. Ojczym mu groził śmiercią, powiedział, że przyjedzie i tu nas wszystkich rozwali, chciał zmusić Michała do nieskładania zeznań. Karmili go na siłę, trzymając, spleśniałą zupą, którą już mieli przygotowaną. I to były absolutnie trzy dni kaźni, za które nikt nie odpowiedział – w głosie Basi słychać złość.
– Nam się udało wstrzymać to postanowienie sądu dopiero od kolejnych weekendów. I sędzia też nigdy za to nie odpowiedziała. Nawet może nie zdaje sobie sprawy, co mu zafundowała. Ja tu jestem absolutnie bezwzględna, bo jeżeli w niedzielę zabiera się dziecko z gorącej przemocy, to nie po to, żeby w czwartek jechało na trzy dni do swoich oprawców. To jest kuriozum, absolutne kuriozum.
I oczywiście pojawił się "wujek"
Albo taka historia. Dziewczynka i jej brat. Chłopiec ma dwa tygodnie, kiedy trafia do szpitala.
Złamane udo, złamana ręka, rozbite kości jarzmowe, pęknięta żuchwa. Cały w siniakach.
– Matka nim rzucała po krzesłach, po stole, waliła go butelką tak, że miał całe ustka rozwalone – relacjonuje Basia. – To było pierwsze dziecko, które w wieku trzech tygodni miało stwierdzony zespół dziecka maltretowanego, a – uwaga! – w tej rodzinie, która była znana opiece społecznej od pokoleń, mama miała już wyrok za pobicie jakiejś ciotki czy babki, ojciec siedział w więzieniu bodajże za kradzież jakichś metalowych elementów od wind. I oczywiście pojawił się "wujek".
32 interwencje policji w tej rodzinie, we wszystkich uczestniczyła dziewczynka. I nic. Potrzeba było dopiero tragedii jej braciszka, żeby coś się zmieniło. Na tym etapie dziewczynka miała już złamany obojczyk. Była opóźniona w rozwoju. To właśnie ona nie mówiła, tylko wydawała z siebie dźwięki. Kiedy zaczęła mówić, powiedziała, że mama w ogóle zakazywała się odzywać.
– Była bita niesamowicie – wyjaśnia Basia. – Rodzice – ona tak mówi o nich – próbowali się zabić, ona była zamykana, wiązana, bita, głodzona. Mama na jej oczach zabiła lub pobiła, wersje opowieści są dwie, szczeniaka.
Za karę, bo dziecko nie posprzątało pokoju.
– I gdyby nie pediatra, którą poznałam później w sądzie, i jej zdecydowana reakcja, te dzieci prawdopodobnie nadal by tam były i były katowane – zauważa Barbara. – Tak że ona przeżyła pięć lat horroru, Pan Bóg łaskaw, że nie jest Kamilkiem, bo wystarczyłby jeden nieuważny ruch albo kopniak bardziej w głowę i byłaby ta sama historia.
To taki dobry sąsiad był
Albo dziewczynka, która była głodzona. Zaniedbywana. Trafiła do domu Chruślińskich, dopiero kiedy jej matka dźgnęła partnera nożem. I wtedy okazało się, że koszmar dziecka trwał od lat. Noce spędzane w parku na ławce. Zimą, latem.
– I ja też się pytam, jak to możliwe, że w bloku nikt nie widział, nikt nie słyszał? – rzuca Basia.
Ma swoją teorię, dlaczego kiedy dojdzie do tragedii, sąsiedzi są zdziwieni. Przecież to taka normalna rodzina była. Tacy spokojni. Nic się nie działo, dzieci chodziły ubrane jakoś tam, lepiej lub gorzej.
Zdaniem Basi, sąsiedzi myślą, że to nie ich sprawa.
– Albo, że będą mieli pretensje jeszcze potem do nich i jeszcze się zemszczą, bo "zobacz, jacy to ludzie, może im coś odwalić".
Albo dzieci te mieszkają w otoczeniu rodzin, gdzie dzieje się podobnie.
Ale Basia nie godzi się na to. – O ile oprawców widzę jako oprawców, są to konkretne osoby, tak jak morderca, złodziej, bandyta, i koniec, to ci wszyscy "pomagacze", którzy są dookoła, jeżeli postanawiają o niewyjęciu dzieci z takich domów, kiedy są ewidentne przesłanki, to mi się to po prostu w głowie nie mieści – mówi.
– My nie mamy prawa skrzywdzić dzieci w najmniejszym stopniu. Ani policja, ani opieka społeczna, ani szkoła, ani sąd, ani rodziny zastępcze. My mamy być tym aparatem chroniącym całkowicie, nadstawiającym czasami siebie, bo przecież ci rodzice też obiecują czasem wiele rzeczy, że mnie zgwałcą, podpalą dom, pobiją.
Jej książę, ich kat
Kiedy taki dzieciobijca, jak określa go Basia, trafia do sądu, staje się malutki. Basia pokazuje palcami jak malutki. Bardzo. – Tu już nie ma fikania. Nawet "wujek" przestaje fikać – zauważa.
Basia podkreśla, że związki w patologicznych rodzinach, z których dzieci trafiają do pieczy zastępczej, zazwyczaj nie są trwałe. – Kiedy dziecko ma kilka lat, to tych partnerów mamy już było kilku, a ojciec jest wtedy konkubentem w innej rodzinie – wyjaśnia zawiłości.
– A mamusie, to przepraszam bardzo? – pyta Basia i zaraz sobie sama odpowiada: – No mamusie "kochają". Mam czasami ochotę aorty im wszystkim poprzegryzać, naprawdę. Widzę tę mamusię, gdzie tam było kilku "wujków" krzywdzących, teraz jest w ciąży, siódmej. Szóstka dzieci odebrana, dziewczynki są u mnie.
Inna mama pojechała z Basią do szpitala, bo jej syn miał poważną operację. Musiała podpisać dokumenty i miała zostać, poczekać aż chłopiec wróci z bloku operacyjnego.
– Ale do mamusi zadzwonił jej chłopak, bo "mu się zachciało". Więc ona musiała jechać – Basia kręci z niedowierzaniem głową.
Barbara mówi, że sama osobiście nie spotkała się jeszcze z historią, że matka wybrała dzieci, a nie partnera.
– Nie rozumiem tego mechanizmu, prawdopodobnie psychologicznie może to być wytłumaczone lękiem, przyzwyczajeniem… No nie wiem… brakiem samodzielności? – zastanawia się.
Można zjeść ciastko
W salonie gry planszowe, kot wyleguje się na oparciu sofy. Drugi śpi na piętrze, na parapecie w pokoju chłopców. Historie o źle i okrucieństwie rozmiękcza spokojny głos Basi. Dzieci, to dziewczynki, to chłopcy, co chwilę wchodzą do pokoju, w którym rozmawiamy.
W domu tego dnia zostali też Antek, Dominik i Jasiu. Dwaj pierwsi zbiegają ze schodów, rzucają na mnie zaciekawionymi spojrzeniami.
– Można zjeść to ciastko? - pyta Dominik i bierze dwa.
Ania siada obok mnie i zawzięcie rysuje. Rozmowie z Basią towarzyszą dźwięki rysika kredki szeleszczącego o papier, dziecięce głosy przerywające mamie lub droczące się ze sobą.
– Zdarzają się też takie momenty, kiedy naprawdę chce mi się żyć, bo oni biegają jak małe źrebaki – opowiada z radością Basia. – Latem mamy tu basen i oni są tak kompletnie wolni od tych swoich historii. Tak zupełnie. I dla tych momentów, kiedy puszczają te zabezpieczenia, kiedy zaczynają się śmiać, kiedy zaczynają żyć tym, co tu i teraz, a nie maglować cały czas przeszłość, warto to robić.
Jest jeszcze inny moment, który sprawia, że to wszystko ma sens. Ekstremalnie kontrowersyjny moment, jak nazywa go Basia. To czas, kiedy dzieci odchodzą z domu Chruślińskich do adopcji.
– Ekstremalnie kontrowersyjny, bo ja chcę i nie chcę. Z jednej strony: jak to? No halo, nie mogę się nie związać, bo jeżeli się nie zwiążę, to mu nie pomogę, nie ma takiej opcji – wyjaśnia.
Ale umawia się sama z sobą na relację "ciocia, wujek i podopieczni" (– A to moja mama – przerywa tę historię jedna z dziewczynek). – I jeśli dzieci chcą, i mają gotowość, to idą do adopcji – tłumaczy. – A jeżeli jest taka sytuacja, a zdarza się, że dziecko mówi: "Nie, ta para nam się nie podoba", to nie idą.
To dzieci decydują, czy chcą. Nic nie dzieje się na siłę. Żadne dziecko, nie wliczając niemowlaków, nie odeszło z domu Basi i Sławka wbrew sobie.
Basia pamięta pierwszą adopcję. Dziewczynka była wtedy u nich od urodzenia. Miała siedem miesięcy, kiedy do domu przyszli kandydaci na rodziców adopcyjnych.
– Oni przyszli, a ja wyłam w kuchni – opowiada. – Mówiłam, że ja tym dziadom nie otworzę, nie ma opcji, zabiorą mi moje dziecko, przecież to ja ją wyciągnęłam z tej kołyseczki w szpitalu, to moje dziecko.
– I oni weszli. Matka normalnie padła na kolana, ojciec zaczął ryczeć oparty o framugę, mówiąc: "Wreszcie nasze życie nabrało sensu". No i wiesz, tracę je spod takiej mojej bezpośredniej pieczy, ale zyskuję chociaż wiedzę, że dziecko jest otoczone kochającą rodziną.
Odhaczone, uratowane
Z wieloma z tych rodzin utrzymują kontakt. Bywają zapraszani na ważne uroczystości, a kiedy Basia widzi, jak nowa babcia dziecka strzepuje pyłek z komunijnej sukienki dziewczynki, a tata poprawia synowi grzywkę, myśli sobie: "Uff. Odhaczone".
Niektóre rodziny nie chcą utrzymywać kontaktu i Basia to rozumie. Czasami dzieci odwiedzają ich same, próbując poznać swoją historię.
Czas, jaki dzieci spędzają w domu Basi i Sławka, jest różny. Zależy od łaskawości sądu. – Tempo jest takie sobie – mówi Basia. Czasem długo trzeba czekać na uprawomocnienie postanowienia, czasami rodzice biologiczni przedłużają proces. Wsadzają nogi między drzwi.
– Nawet niekoniecznie chcą przejmować opiekę, ale nie chcą, żeby dziecko szło do adopcji. Bo czują się lepiej, jak mogą raz czy dwa razy do roku przyjechać, poprosić o zdjęcie, przywiozą jakiś prezent i jest super – są rodzicami.
To Basię martwi, bo im starsze dziecko, tym trudniej znaleźć mu rodzinę adopcyjną. Poza tym, po kilku latach u Chruślińskich, już nie chce iść do innej rodziny. Chętnych do adopcji jest ostatnio w ogóle mniej, tak samo jak kandydatów na rodziny zastępcze. To Basię też martwi.
– Chciałabym z wielką mocą powiedzieć, że dziesięcioletnie dziecko to jest jeszcze małe dziecko. Michał trafił do nas, jak miał 12,5, a my mamy więzi takie, że myślę, że nie do rozbicia. Jeżeli adoptujesz niemowlę czy roczne dziecko, to możesz mieć w głowie, że ta więź będzie pełniejsza, że przeżyjecie ten czas, kiedy dziecko się uczy chodzić, mówić – i to jest prawda, ale z drugiej strony nasze dzieci są zazwyczaj obciążone czymś, wychodzi brak opieki prenatalnej, używki w ciąży. To trochę to jest takie "jajko-niespodzianka".
Podaje przykład Uli, którą Chruślińscy adoptowali, kiedy miała rok i dwa miesiące. – Adoptowałam ją tylko z wadą wzroku. Z czasem okazało się, że ma pełnoobjawowy FAS, jest upośledzona w stopniu lekkim… Dla mnie to nie ma znaczenia, to jest moja córka, jak pomyślę, że miałaby być w DPS-ie, to w ogóle nie ma o czym mówić.
– Natomiast, jeśli ktoś nie ma takiej gotowości, to dziecko, które jest starsze, jest dobrym wyborem. Mamy tak przebadane dzieci, tak zdiagnozowane, że to już nie jest jajko-niespodzianka. Nie ma chyba bardziej przebadanych i zdiagnozowanych dzieci niż te w rodzinach zastępczych.
Tata z mamą potrafią się powygłupiać
Najbliżsi sąsiedzi się powyprowadzali. Nie dlatego, jak tłumaczy Basia, że ich dzieci są szczególnie głośne, ale bali się, że przez ten rodzinny dom dziecka to im wartość posesji spadnie. Wprowadzili się nowi, mniej bojaźliwi. Chruślińscy zostali nawet rodzicami chrzestnymi jednej z córek sąsiadów.
– Jest wąska grupa ludzi, którym się to nie podoba i ekstremalnie duża grupa, która otwiera serca – mówi Basia. Większość ludzi chce pomóc.
Kiedy do Dominika nikt nie przyszedł na urodziny, Basia napisała o tym na Facebooku. Po 30 minutach miała w domu czterdzieścioro dzieci.
Ostatnio na zbiórce udało się zebrać pieniądze na wyjazd do Egiptu. Anonimowy darczyńca wpłacił ponad 17 tys. złotych. – O siebie bym się wstydziła prosić, ale chodzi o dzieci – tłumaczy przejęta Basia.
Nigdy nie były za granicą, odliczają dni do słońca, ciepłej wody i lotu samolotem.– Już się nie mogę doczekać – gorączkuje się Ula. – Będzie ciepło, będę pływać.
– I opalać się! – dodaje Ania.
Ula jest w 6 klasie. Ma 13 lat i kocha konie. Jeździ co sobotę, a w niedziele przychodzi do stajni pomagać. – Ja się dziwię, że mama jest taka cierpliwa, że musi w weekend chodzić na konie z nami – śmieje się.
– Fajnie tu jest – mówi. – Mama stara mnie tu zostawiła dla bezpieczeństwa. Mama mi opowiadała, że ona mnie zostawiła, bo tu było bezpiecznie, sama już nie wiem dlaczego. Ale trudno, to się zapomina trochę. I tu jest fajnie. Najfajniejsze są koty. Ja się cieszę, że mam taką mamę, dlatego że nie wiem, jak by było w starej rodzinie, a ta mama jest dla mnie taka mama-mama.
Basia mówi o sobie "zadziora". Okulista powiedział, że Ula nigdy nie będzie jeździć rowerem, a tym bardziej konno. – To pierwsze co, to nauczyła się jeździć na rowerze, galopuje na koniu, który jest gdzieś tam hen wysoko, ręce na bok. Jak spadnie, robi fikolasa, włazi z powrotem. Jest nie do zdarcia – mówi z dumą.
– Fajnie jest w tej rodzinie. Wygłupiamy się. Tata z mamą potrafią się powygłupiać. W namiocie byliśmy na wakacjach w tamtym roku, chłopcy byli w domku, dziewczynki w namiocie. Rzeczy były mokre, ale były fajne – cieszy się Ula.
Czasami dzieci chcą "dzień na tak". Pytam, jak wygląda taki dzień w tak dużej rodzinie. Basia wybucha śmiechem: – O matko! W ramach granic. Udaje się. Zazwyczaj basen, dla Uli konie. I myślę sobie wtedy "Boże, jak ja ich naprawdę muszę kochać": muchy, słoma, zimą zimno, latem gorąco…
– To, co Anka wyprawia w szkole… – zaczyna Basia. – Ona ma zespół stresu pourazowego, rzuca ławkami, próbowała skakać ze schodów, parę razy uciekała z domu, szkoły, rzuca się z łapami na nauczycieli, Szkoła jest na baczność, przestraszona. To po przeżyciach w domu. I ona dysocjuje, i to bardzo.
Ania ma 9 lat. W ogóle po niej tych trudności nie widać w czasie naszej rozmowy. Jest żywiołowa, odważna. Zadaje pytania, przerywa, potrafi dopominać się o swoje. Próbuje ugrać włączenie telewizora, wcześniejszy czas na korzystanie z elektroniki.
– Jesteś niefairowa – wykrzykuje Ania, przerywając mamie.
– Dlaczego jestem niefairowa?
– Bo chłopcy mogą mieć elektronikę, a my nie!
– Aneczko, wy będziecie miały elektronikę od 12:00.
– A dlatego, że to będzie was czas, a wtedy oni nie będą mieć elektroniki. Czy to jest trochę fairowe?
Widać, że lubi być w ruchu. Wspina się na regał z książkami i grami, fotel, na którym siedzi Basia. Wydaje się pełna radości.
– Najlepsze tutaj, to jak nie chodzi o telefon, to nie wiem – mówi do mnie. Lubi zwierzęta. – Moim ulubionym jest lew. Widziałam jak one polują na bawoły, jak aligatory na gnu. Aligatory są takie zwinne!
Pokój dzieli z Ulą i Natalią. Czasem się kłócą, ostatnio częściej. – Ciasno jest – mówi Ania.
– Często się kłócimy – Antek ożywia się, kiedy o tym mówi. – Ostatnio bez powodu. Z dziewczynami czasami też.
Pławimy się tu w miłości
To życie czy praca? Na pewno nie misja, to Barbara podkreśla z dużą stanowczością. Żadne takie górnolotne rzeczy.
– Ja ci powiem tak. Na początku sobie myślałam, że zrobimy coś dobrego, coś damy od siebie itd. Okazuje się, że my dostaliśmy więcej od dzieci, niż sami daliśmy – mówi.
I praca też, owszem. – Kiedy piszę papiery do sądów, odpowiadam na wnioski, kiedy chodzę do sądów, to jest stricte taka praca umysłowa, zwykła. Natomiast kiedy przychodzę do domu, to moje kierownictwo wygląda właśnie w ten sposób – wskazuje na dzieciaki krążące po pokoju i śmieje się.
Bywa też zmęczona, oczywiście. – Czasami, jak o 19:00 usłyszę "ciociu", to mam ochotę wejść pod ten dywan i udawać, że mnie nie ma – śmieje się. – Są plusy i minusy, jak wszędzie. Jak w każdej pracy. Jak się siedzi się na kasie, po siedem godzin, też już ma się dosyć. Z drugiej strony nie dotyczą nas korki, a z trzeciej – nie możemy wyjść z tej niby-pracy – zauważa ze śmiechem.
– Ale wiesz co? To jest chyba najlepszy zawód na świecie. Oczywiście pomijając kardiochirurgów, policjantów i strażaków – Basia znów się śmieje. – Tutaj naprawdę realnie i konkretnie robisz coś dla danego człowieka.
– Nie zbawię całego świata, nie uratuję i wiem, że jest wiele dzieci, które będą cierpieć jak Kamil, bo my o nich po prostu nie wiemy. Ale jeżeli Michał założy własną rodzinę i będzie miał własne dzieci, dla których będzie dobrym ojcem, to ja obwieszczę sukces. Bo ratując jednego Michała, można powiedzieć, że jego dzieci, wnuki, prawnuki także są uratowane, bo wyjęte z tej patologii i cierpienia, na które byłyby skazane.
Jest też satysfakcja. Ogromna.
– Jak widzę, że dziecko, niby upośledzone, nagle rozkwita i dostaje skrzydeł, i odkrywa w sobie talenty, te pierwsze uśmiechy, pierwsze słowa, sukcesy, przytulenia, to, że wiem, że nigdy w życiu nikt go już jako dziecka nie skrzywdzi, nikt w życiu nie podniesie już ręki na Antka, nikt go nigdy nie przywiąże, to wiem, że to przez rodziny zastępcze. Nie chcę, żeby to brzmiało górnolotnie… Można dać tak wiele, robiąc najprostsze czynności.
– To nie jest praca z górnej półki. To nie jest życie z górnej półki. Może nie każdy, ale większość naprawdę może być rodziną zastępczą. Ja nie wiem, czy ja potrafię zachęcić… Ale jeżeli chodzisz do pracy, jesteś nieszczęśliwy, masz szefa, który nie spełnia twoich oczekiwań, jesteś cały czas w stresie, żyjesz od wypłaty do wypłaty, to wykonując jeden ruch, możesz całkowicie zmienić czyjeś życie. No to wiesz…
– Ja wiem? Miałam taką sytuację, że niepewne było moje zdrowie. Bardzo niepewne. I myślałam sobie: dobrze, jeśli ja mam pięć miesięcy życia, to co ja bym chciała zrobić w ramach takiego szaleństwa. No i nic! Nic bym nie zmieniła.
I mają takie piękne domy
Wraca Sławek. W progu łapie się za głowę. – Zapomniałem o wodzie – mówi ze śmiechem.
– Basia, a opowiadałaś o Paulince? – pyta z ożywieniem.
Było u nich rodzeństwo, dwoje dzieci. – I my ich chrzciliśmy, i oni, ci ich rodzice, przyjechali na ten chrzest z trzecim, dziewczynką – ożywia się. – Takie malunie, o – rozkłada dłonie na szerokość noworodka. – Trzy kilo.
Wyraźnie się wzrusza. Kiedy zaczynali, był zawodowym kierowcą. Początkowo nie był przekonany. Nie wiedział, czy chce.
– I Basia, jak jedliśmy obiad, to zobaczyła, że ona jest cała w jakichś krostach, nie? I rozbiera ją do przewijania, a ona cała w strupach. I Basia mówi: "Kurczę, to trzeba leczyć", a oni: "Dobra, pani Basiu, to my zostawimy ją, niech pani ją podleczy". Bez sądu, bez nakazu, bez niczego, kurka – opowiada z przejęciem.
Zostawili im to dziecko. Tak jak stali. Okazało się, że ze świerzbem. – Już sepsa się zaczynała – wspomina Sławek. – Jedna wielka ropa. Żeby Basia się nie zainteresowała tym, to mogłoby już umrzeć, wiesz?
Basia pokazuje mi zdjęcie. Niemowlę, całe pokryte krostami i strupami, leży na brzuszku. Nie ma ani fragmentu skóry bez czerwonych kropek.
– Ale jadę kiedyś do Wiednia i się drapię. "Co jest?", myślę. Wracam do domu, a Basia: "No tak, to świerzb". I te wszystkie ubrania, mrożenie, smarowanie… Jak się posmarowałaś tym, to głowa bolała, bo to jak trucizna. Wiesz, smarujesz się taką maścią, kurka, i trujesz te robale, ale trujesz też siebie.
– I ja mówię, "Baśka, ale coś ty nam zniosła do domu, kurde". I się okazało, Pan Bóg moje serce tak przemienił, że to było najbardziej ukochane moje dziecko. Ja mówię, że nawet mojej matki tak nie kocham, jak tą dziewczynkę – śmieje się.
– Ale to była taka miłość, kurka, że ja nie wiem. Paulinka.
Całe rodzeństwo poszło do adopcji. Sławek się cieszy, bo trafiły do bardzo dobrego domu.
Zaprasza mnie do pokoju dziewczynek, chce pokazać zdjęcia. – Widzisz, to ona była. Paulinka. A potem, zobacz, z brzydkiego kaczątka zrobił się łabędź.
– No i widzisz, i potem idą, i mają piękne domy. To jest takie, kurczę, wiesz, zadowolenie, że… Oni jak tu przyszli, to piszczeli w wannie, bo nigdy w życiu się nie kąpali. A to już duże dzieci były, Piotrek miał z 4 lata, nogi czarne. Po miesiącu się domyło.
Samo dziecko to wierzchołek góry lodowej, mówi Sławek. – Przed świętami mieliśmy trzy wyprowadzki. Pluskwy mamusia dała nam w prezencie. Dają wszy, kurzaje, owsiki, robale, wiesz…
Ale zwykle są happy endy, podsumowuje Sławek. Patrzę na Ankę i Ulkę pochylone nad kolorowanką antystresową, Antka i Dominika pędzących w górę schodów, uśmiech Basi i kota nieodstępującego Sławka na krok, i myślę sobie, że ma rację.
*Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione dla ich bezpieczeństwa i na ich prośbę.