Czas zatrzymany w miejscu
Kiedy podjeżdżamy pod budynek Hostelu, czuję się trochę, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Cinquecento w kolorze liliowym zaparkowane pod bramą, żółta farba ścian budynku, które dotknął ząb czasu.
Naprzeciw placówki plac zabaw, na zjeżdżalni jedno czy dwoje dzieci. Wokół cisza, Bydgoszcz pulsuje w nieco innym rytmie niż Warszawa.
W holu, do którego wchodzimy przez oszklone drzwi, unosi się szczególny zapach. Czuję środki czystości, dziecięcą skórę i ledwo wyczuwalny zapach jedzenia. Na schodach pojawia się kobieta, z którą jestem umówiona.
Od pierwszego słowa rozmowy telefonicznej sprzed niemal dwóch miesięcy, czułam, że spotkałam kobietę szczególną. Niezwykle energiczną, konkretną, silną, a jednocześnie wrażliwą.
Podczas spotkania, jej szarobłękitne oczy kilkukrotnie zaszklą się łzami, a gardło ściśnie żal. Szczególnie w momentach, w których mówi o dzieciach. To ich dobro i poprawa warunków życiowych są dla niej priorytetem. W tej kwestii nie znosi sprzeciwów i unosi się gniewem, gdy słyszy o ich krzywdzie.
Kiedy mówi, słychać ją w całym budynku, kiedy się śmieje, to tak, że trudno nie przejąć tej energii radości. Jednocześnie zastrzega: muszę mieć w sobie odwagę, by powiedzieć niejednokrotnie: "To jest nie w porządku, to trzeba zrobić lepiej, albo wprost do mieszkanek: jak możesz być sprawczynią przemocy po tym wszystkim, czego sama doświadczyłaś? Czy zapomniałaś już, jak to jest?".
W Hostelu jest bowiem obecna przemoc, poukrywana po kątach pokoi, zamknięta w ciałach kobiet, które jeszcze niedawno same osłaniały się przed ciosami partnerów, ojców swoich dzieci.
Nie ma rzeczy niemożliwych
Magdalena Woźniak: Pani Magdaleno, wystarcza wam miejsc dla wszystkich potrzebujących pomocy?
Magdalena Grzybowska: Przez większość czasu tak. Jesteśmy przygotowani na plan awaryjny, mamy łóżka polowe, pościel. Kobiety, które znajdą się w sytuacji kryzysowej, znajdą u nas dach nad głową choć na chwilę. Kiedy dzieje się trauma, spokojna noc w bezpiecznym środowisku ma działanie niemal terapeutyczne, obejmuje zaopiekowanie się tymi absolutnie fundamentalnymi potrzebami. Dopiero kiedy one zostaną wypełnione, kobieta może zacząć szukać rozwiązania.
Czy w Hostelu zatrudniony jest psycholog, pedagog?
Tak. Niestety, nie zawsze panie chcą z tego wsparcia korzystać.
Rozumiem, że nie mają obowiązku spotkań tego typu?
Mieszkanki są w pewien sposób zobowiązane do współpracy z psychologiem lub pedagogiem, regulaminowo. Natomiast na końcu zawsze jest czynnik ludzki, a mamy do czynienia z dorosłymi ludźmi. Nie możemy tych kobiet zmusić do tego, by udzielić im wsparcia psychologicznego.
Pani Magda opowiada mi różne historie, jedne mniej, inne bardziej traumatyczne. Kiedy zaczyna mówić o nowej mieszkance, w jej twarz wstępuję coś w rodzaju rozluźnienia i nadziei:
Magdalena Grzybowska: Tydzień temu w drzwiach naszej placówki pojawiła się Weronika. Młoda mama dwuletniej Michaliny. Bardzo zależało mi na tym, żeby z panią porozmawiała, jednak jest to niemożliwe, ponieważ jest w pracy.
Ojciec dziecka jest nieznany, Weronika mieszkała dotąd z rodzicami. Dochodziło do wydarzeń przemocowych, z relacji kobiety wynika, że jej matka postawiła jej ultimatum. Kazała wyprowadzić się z córeczką, natychmiast.
Przyszła do nas, cała we łzach. Jednak chcę powiedzieć o kluczu tej historii: to jest młoda kobieta, która się nie poddaje. Jej córeczka od roku jest zapisana do żłobka, a sama pani Weronika pracuje przez cały ten czas. Jest zatrudniona na podstawie umowy o pracę.
Wciąż się poznajemy, ale podskórnie czuję, że to jest właśnie ta kobieta, która potrzebuje delikatnego podmuchu w żagle z naszej strony. Ta, która sobie poradzi, ponieważ ma odpowiednio poustawiane priorytety.
Matka Weroniki dopuszcza się teraz szantażu wobec niej. Grozi, że zabierze jej dziecko, skoro Weronika jest w takim miejscu. Ja nie rozumiem takich słów, tłumaczę spokojnie Weronice: to, że jesteś tutaj, oznacza, że szukasz pomocy. To nie jest powód, by odebrać matce dziecko.
Magdalena Woźniak: Często słyszymy, że to ojciec dzieci w ten sposób szantażuje matkę.
Tak, to bardzo klasyczne zagranie, niestety. Jest ogromnym cierpieniem, kiedy dziecko staje się kartą przetargową między rodzicami. Często ci mężczyźni wiedzą, że dzieci są dla kobiety wszystkim, co ma. W każdym tego słowa znaczeniu. I świadomie to wykorzystują.
Wobec kobiet, które najpierw przez lata są ich ofiarami.
Dokładnie, więc tutaj pojawia się pewnego rodzaju bezbronność, uzależnienie wobec sprawcy przemocy. To są niezwykle trudne do przełamania i zmiany schematy psychiczne. W tle pojawia się lęk, nawet o życie własne i dzieci.
Kobieta po doświadczeniu przemocy, tak fizycznej jak i psychicznej, "wychodzi z niej" przez całe swoje życie. Naszą rolą jest zabezpieczenie, wsparcie w tym najtrudniejszym procesie. Nawet po opuszczeniu hostelu kobiety mogą nas odwiedzać, zawsze jest dla mnie niezwykłym doświadczeniem spotkanie z mieszkanką, która stanęła na nogi.
Kiedy na nie patrzę, gruntuję się w wierze, że nie ma rzeczy niemożliwych. Każda z tych kobiet nosi w sobie potencjał i jeśli go wykorzysta, może przenosić góry.
"Kobiety po powrocie bywają zagubione"
Kuchnia jest wyposażona, ale nie widzę jedzenia. Czy jako placówka zapewniacie kobietom wyżywienie?
Nie. Przez lata panie otrzymywały półprodukty do tworzenia posiłków. Zdarzało się, że musieliśmy wyrzucić mięso, które było nieprawidłowo przechowywane, w złych warunkach. Wyrzucany był chleb, który leżał i wysychał, niezabezpieczony. Nie może tak być, są ludzie, którzy naprawdę nie mają co jeść.
Wtedy podjęliśmy decyzję, że mieszkanki muszą gospodarować samodzielnie jedzeniem.
W swoim środowisku życiowym utrzymywały się same, więc uznaliśmy, że pomoc w postaci dachu nad głową i opieki specjalistów, pedagoga, psychologa, terapeuty, jest już wystarczająca. To jednocześnie znaczący dla ich przyszłego życia trening ekonomiczny. Kiedy taka kobieta wróci do środowiska lokalnego, musi wejść w rytm płacenia rachunków czy zabezpieczenia jedzenia.
Tymczasem panie po powrocie do rzeczywistości bywają zagubione. Naszym priorytetem jest, by normalnie funkcjonowały po opuszczeniu ścian hostelu.
Rozumiem, że głównym źródłem utrzymania kobiet przebywających u państwa są świadczenia socjalne?
Jeżeli nie pracują, to tak. Miasto Bydgoszcz zabezpiecza ich pobyt tutaj, to jest znaczne wsparcie finansowe, fundamentalne na czas największego kryzysu.
Z doświadczenia wiemy, że pobyty długoterminowe nie kończą się dobrze. To znaczy, kobiety mogą mieć problem z powrotem do lokalnego środowiska, obawiać się tego, czy i jak sobie w nim poradzą. Naszym założeniem jest taki optymalny czas trzech miesięcy, dzieje się coś w życiu tej kobiety i my reagujemy ochroną. Po tym czasie powinien nastąpić powrót do środowiska. Zawsze mówię, że żadna placówka nie jest miejscem do wychowywania dzieci. One powinny mieć swój stały dom, swoje miejsce, poduszkę, łóżeczko.
Musimy pamiętać, że kobiety są różne, przychodzą do nas z różnych warunków życiowych, różnych środowisk. Mają własne nawyki, niekoniecznie godne naśladownictwa. I w tym wszystkim są dzieci, które mogą pewne rzeczy "przejmować". To niepotrzebne, obciążające.
Natomiast, chciałabym, by wybrzmiało: każda sytuacja jest bardzo indywidualna i my robimy wszystko, co w naszej mocy, by odpowiedzieć na potrzeby każdej z tych kobiet.
Kobiety noszą w sobie pewien rodzaj bezradności, między innymi finansowej. Nie wynoszą ze swoich domów umiejętności zarządzania pieniędzmi, więc często wracają do nas kilkukrotnie po tym, jak już wynajęły lokum, ponieważ tracą płynność finansową.
Za każde mieszkanie trzeba płacić czynsz, rachunki. Tymczasem często jest tak, że kobieta wydaje cały dochód w dwa tygodnie i nie ma z czego uregulować rachunków, a one rosną, stają się długami. To koło, które się zatacza.
Macie państwo prawo sugerować wyprowadzkę powracającej mieszkanki?
Poszukujemy alternatywnych rozwiązań, najważniejsze, by zabezpieczyć dzieci. Sytuacja wygląda nieco inaczej, kiedy ktoś świadomie łamie regulamin placówki. Wtedy ponosi konsekwencje takich zachowań, przy zbiorowości muszą zostać zachowane normy i zasady, inaczej nie poradzilibyśmy sobie.
Głęboko wierzę, że każda historia może mieć pozytywne zakończenie, najważniejsze jest nastawienie wszystkich stron. Ważne, by te kobiety czuły, że nie muszą toczyć swoistej "walki" z instytucją, że nam na nich zależy.
Każdy z nas może doświadczyć kryzysu. W końcu jednak każdy z nas musi odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytanie: "Jak chcę żyć?".
"Mam wszystko, czego chciałam"
Wchodzimy do pokoju pani Katarzyny, jest matką trójki dzieci. Najmłodsza, Ania, śpi w kolorowym bujanym leżaczku na podłodze, spod kocyka wystaje maleńka stópka. Chłopcy są na kanapach. Pani Katarzyna prosi, by nie fotografować ich twarzy.
Poprawia zabawki i kocyk w łóżeczku, mówi, że zależy jej, by była schludnie.
Katarzyna: Tak, nie zasypia nigdy w łóżeczku. To jej miejsce, tak sobie wybrała.
Pani Katarzyno, jak długo pani tutaj jest?
W hostelu jestem od 23 lutego.
Jestem ofiarą przemocy domowej. Ojciec moich dzieci był sprawcą. Po ostatnim ataku partnera uciekałam w samych skarpetkach przez kostkę brukową, do sąsiadki.
Gdyby nie mój syn Wiktor, mogłoby mnie nie być na świecie. W swoim życiu podjęłam już dwie próby samobójcze. To mój syn wezwał karetkę, kiedy było ze mną ostatnim razem naprawdę źle.
Mogę zaryzykować zdaniem, że jest pani tu z nami dzięki synowi?
Otrzymała tutaj pani schronienie?
Tak. Miałam gdzie uciec, były partner tutaj nie przyjeżdża, wcześniej, pomimo zakazu zbliżania się, nękał nas.
Myśli pani o życiu "po hostelu"?
Tak, odkładam pieniądze, szukam mieszkania do wynajęcia. Chłopcy chodzą do przedszkoli, Wiktor od września zaczyna szkołę.
Jest dzieckiem ze zdiagnozowaną niepełnosprawnością intelektualną, jest pod opieką terapeutów. Bywa agresywny. Myślę, że przejął to od ojca. Przez osiem lat patrzył na jego przemoc. Widział zbyt wiele.
Widzi pani zmianę w zachowaniu dzieci, od kiedy jesteście tutaj?
Wydaje się, że uspokaja się powoli. Ostatnio musieliśmy włączyć kolejne leki od psychiatry, miał atak paniki. To nie pierwszy raz. Wiktor jest bardzo mądrym i inteligentnym chłopcem rozumiejącym bardzo dużo. Po prostu zbyt dużo się wydarzyło. Któregoś razy wykrzyczał tacie w twarz, że jest głupi, bo robi mamie krzywdę.
Wiktor pokazuje nam w międzyczasie kolorowankę z wozami służb ratunkowych. Mówi, że jego ulubionym jest wóz strażacki. Jest nieśmiały, ale komunikatywny, uśmiecha się delikatnie, dumny, kiedy mówię, że wóz jest pięknie pokolorowany.
Jest wymarzona i wyczekana.
Więc teraz ma już pani wszystko.
Tak, mam wszystko, czego chciałam.
"Wujostwo biło mnie, wyzywało"
Panią Annę poznajemy pod koniec dnia. Czeka na nas, przygotowywała się do tej rozmowy, jest podekscytowana, mówi, że chce podzielić się z nami swoim doświadczeniem. Mówi szybko, nie patrzy mi w oczy.
Pani Anno, opowie mi pani swoją historię?
Anna: Jako ośmioletnia dziewczynka straciłam matkę, trafiłam do ośrodka przy ulicy Granicznej. Byłam tam 12 lat. Kiedy wyszłam, zamieszkałam z wujostwem, spędziłam z nimi 16 lat życia. Wyzywali mnie, bili, często wzywałam policję. 19 stycznia (2023 r. – przyp. red.) dzielnicowa oraz pracownica socjalna przywiozły mnie tutaj. Właśnie mija mi czwarty miesiąc.
Czy myśli pani o tym, co będzie dalej? Po wyjściu z Hostelu?
Znaleziono dla mnie mieszkanie socjalne, będę mieszkać z inną kobietą, lokatorką. W sądzie toczy się postępowanie wobec rodziny, która stosowała wobec mnie przemoc.
Pani Anno, ile ma pani lat?
I w końcu może pani powiedzieć, że zaczyna nowy etap w swoim własnym miejscu na Ziemi?
Tak. W końcu stanę na własnych nogach.
Na razie pobieram rentę socjalną i rodzinną.
I te renty uniemożliwiają podjęcie pracy?
Taki zapis widnieje w dokumentach, że nie mogę podjąć pracy zarobkowej. Bywa ciężko, jest bardzo drogo. Kupię mało, a płacę w sklepie tyle, że o Boże!