161 tys. ukraińskich dzieci, które uciekły z targanego wojną kraju, zapisało się już do polskich szkół. Minęło półtora miesiąca, a nauczyciele i dyrektorzy nadal nie doczekali się systemowych rozwiązań. - Działamy intuicyjnie - mówią.
Reklama.
Reklama.
Wojna w Ukrainie trwa już ponad 40 dni, w tym czasie polskie szkoły przyjęły 161 tys. małych uchodźców.
W błędzie jest ten, kto sądzi, że politycy wszystko zorganizowali. Nauczycie skarżą się na brak regulacji prawnych, wsparcia, a nawet wytycznych.
Coraz częściej słychać głosy, że pedagodzy stają się specjalistami od kryzysów. O tym uchodźczym mówią: "poradzimy sobie".
Kiedy zaczynałam pisać ten reportaż, spodziewałam się, że w rozmowach z nauczycielami i dyrektorami będzie dużo goryczy, smutku i żalu. Bo oni zostali rzuceni na głęboką wodę. Niewielu z nich mówi w języku ukraińskim, jak więc mają poradzić sobie z opieką i nauką dla dzieci, które nie dość, że często nie mówią słowa po polsku, to jeszcze przeżyły traumę?
Ale wiele w tych głosach optymizmu. - Poradzimy sobie - mówią. Dodają, że po tylu latach pracy w polskim systemie oświaty, stali się specjalistami od kryzysów.
Ucieczka przed wojną, życie pod dachem obcych ludzi, przeprowadzka, której nikt nie chciał, a jednak musiał uciekać. To wszystko, co te dzieci przeżyły, zobaczyły, pozostanie w nich, a dziś pierwszą pomocą, aby się z dramatycznymi doświadczeniami uporać, jest polska szkoła. A ta, jak wiemy nie od dziś, sama mierzy się z wielkim kryzysem. Jak więc to działa?
"Mają plecak, piórnik, a w nim tylko ołówek"
- On mnie nie rozumie, ja nie rozumiem jego, trochę mówię po rosyjsku, ale on, choć zna ten język, nie chce go używać. Nie dziwię się. Próbujemy więc: ja po polsku, on po ukraińsku, najczęściej na moje prośby, aby zaangażował się w lekcje, odpowiada "ja nie chaczu", ale każdego dnia jednak "chaczu" bardziej - Ewa jest wychowawcą w drugiej klasie szkoły podstawowej w podpoznańskiej miejscowości, prosi o zmianę personaliów. W jej klasie jest dwoje dzieci z Ukrainy.
To, co ją uderzyło, to duma tych dzieci, żadne nie powiedziało słowa, że nie mają kredek czy długopisów. - Przychodzą z plecakiem na plecach, w środku piórnik, a w nim ołówek. Tyle. Uciekając z jedną torbą, mama nie włożyła szkolnych przyborów, bo myślała o tym, żeby dziecko było bezpieczne - mówi Ewa.
Dzieci na pytanie, czy mają potrzebne do pracy artykuły, odpowiadają, że w domu, ale dom jest tam, w Ukrainie. - W szkole była zbiórka, ale szybko się te potrzebne rzeczy rozeszły, bo uczniów z Ukrainy doszło nam blisko 80. Poruszyłam temat na zebraniu z rodzicami, większość pokiwała tylko głowami. Nie chcę ich oceniać.
- Jeden z uczniów przyniósł następnego dnia kompletne wyprawki dla tych dzieciaków. Nie widziałam wcześniej takiego szczęścia - wspomina. Dodaje, że te kredki, bloki otworzyły te dzieci, od tamtego dnia znacznie chętniej się odzywają, pracują.
- W zasadzie nigdy nie wiem, kiedy w klasie pojawi się kolejne dziecko. Jeden z uczniów przyszedł w połowie dnia i został, inne dzieci przychodzą na kilka dni, potem odchodzą, bo jadą dalej, albo, jak jeden z uczniów, wracają do Ukrainy, bo tęsknota za domem wygrywa. Niektórzy nadal mają tam dom - mówi Ewa.
Przyznaje, że w klasach 1-3 dzieci adaptują się i uczą bardzo szybko, w starszych bywa różnie. - Minister Czarnek apeluje do szkół o oddziały przygotowawcze, ale zapomina wspomnieć, że to wójt czy burmistrz musi dać na to pieniądze i zarządzić. U nas samorząd gminny ma ciężkie relacje z dyrektorem, bo ten walczy ciągle o dzieci. Wójt nie zrobi więc nic, żeby ułatwić nam życie, przynajmniej nie z własnej woli - dodaje.
"Psycholog może przytulić, zająć, ale nie porozmawia"
Szkoła 112 w Warszawie, tu już wcześniej uczęszczało 60 ukraińskich dzieci. Tych, które pojawiły się w niej bezpośrednio w związku z wojną, jest około dwudziestki. Trafiają do klas z polskimi uczniami, bo szkoła nie ma oddziału przygotowawczego.
- Kiedy trafiła do nas pierwsza fala dzieci, zaczęliśmy od herbatki zapoznawczej z nimi i rodzicami, byli nauczyciele, przedstawiciele samorządu. Chcieliśmy pokazać, że są naszymi gośćmi, są mile widziani - słyszę . - Oprowadziliśmy, wszystko wyjaśniliśmy, następnego dnia uczniowie trafili na lekcję do polskich klas - wyjaśnia Alicja Waś, dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 112.
Zaznacza, że zdarza się, że dzieci, szczególnie te młodsze, płaczą, chcą do domu.
- Nieludzkim byłoby nie chcieć im pomóc. Nasza psycholog i pedagog robią, co mogą, przytulają, uspokajają, ale nie są w stanie z tymi dziećmi porozmawiać. Kilka dni temu jednego z chłopców pani psycholog zabrała na spacer, żeby oderwać jego myśli. Radzimy sobie, jak umiemy.
W szkole niezbędni są tłumacze i w zatrudnieniu ich dyrekcje wielu szkół pokładają wielkie nadzieje, bo wszystkim będzie po prostu łatwiej. Dziś, nawet jeśli sytuacja jest bardzo poważna, nie ma możliwości wezwania do szkoły interwencyjnie psychologa z językiem ukraińskim, bo listy takowych nikt nie stworzył.
- Z rosyjskojęzycznymi dziećmi jest trochę łatwiej, bo kilku nauczycieli mówi w tym języku. Na szczęście mamy też jednego nauczyciela z językiem ukraińskim, to ksiądz grekokatolicki, który uczy u nas, on mówi po ukraińsku, rosyjsku i polsku - dodaje Alicja Waś.
Dyrektorka 112-ki przyznaje, że dziś priorytetem szkoły jest to, żeby dzieci się w niej dobrze poczuły. - Dzięki zbiórce, zorganizowanej na początku wojny, udało nam się przygotować dla tych naszych dzieci plecaki z pełnym wyposażeniem. Pomogli rodzice uczniów, nauczyciele, ale i okoliczni mieszkańcy. Na lekcjach matematyki radzą sobie nieźle, nauczyciel jest w stanie pokazać. Na języku polskim głównie mają się osłuchać.
- Mają dodatkowe lekcje z języka polskiego jako obcego. To dwie godziny w tygodniu, ale zawsze coś. Dodatkowo będą mogli liczyć na zajęcia wyrównawcze i w tym tygodniu będzie asystent, który będzie pomagał, np. przy odrabianiu lekcji. Nie oczekujemy cudów, dziś przede wszystkim język i wsparcie - dodaje Alicja Waś.
Kobieta przyznaje, że choć do końca roku szkolnego zostało zaledwie 2,5 miesiąca, nie wie, czy te dzieci będą klasyfikowane do kolejnej klasy. Jej zdaniem nie powinny, bo w polskim systemie są za krótko. Trudno się z nią nie zgodzić. Ale jednoznacznych informacji na ten temat na stronach rządowych próżno szukać.
Wakacje, kiedy szkoła nie pracuje, być może zostaną wykorzystane, aby jak najintensywniej uczyć ukraińskie dzieci języka polskiego, ale tego też nikt nie wie na pewno. A przynajmniej nie nauczyciele. Z nimi nikt nie rozmawia o przyszłości. Choć każdy z moich rozmówców przyznaje, że obecność tych dzieci w polskich szkołach we wrześniu jest w większości przesądzona.
- Te dzieci nie różnią się niczym od tych, które trafiły do nas rok temu czy pół roku temu. Oni też nie mówili po polsku, dziś świetnie sobie radzą i są wsparciem dla nowych kolegów.
Dyrektorka przyznaje, że w starszych klasach jest zaledwie kilka osób z Ukrainy. - W siódmej klasie mamy Mikułę, chłopiec świetnie się odnalazł, uczył się grać na pianinie, więc koleżanki chętnie się nim zaopiekowały, myślę, że czuje się u nas świetnie. Ale są i dzieci z problemami, jak uzależniona od telefonu dziewczynka, która w Polsce mieszka u rodziny jednego z uczniów.
- Szczęśliwie się złożyło, że obydwoje gospodarze są psychologami i pracują nad tym, żeby jej pomóc. To są takie same dzieci jak nasze, z takimi samymi problemami. Jako pedagog wiem, że musimy im pomóc, dobrze, że wokół są ludzie, którzy to rozumieją - kończy dyrektorka.
"Myślę, że poradziliśmy sobie doskonale"
Szkoła nr 365 w Warszawie w porozumieniu z inną placówką utworzyła własny system pomocy. Dzieci z klas 1-3 dołączają do polskich rówieśników, klasy 4-6 uczęszczają do oddziałów przygotowawczych w tej drugiej placówce, tu wzięli pod swoje skrzydła klasy 7-8.
- Tak zdecydowaliśmy z drugim dyrektorem, bo rząd, wiadomo, mówi, że szkoły przyjmą, że jest jakaś wizja, ale w praktyce zero wsparcia. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak ten oddział działa. Dzieci znacznie gorzej funkcjonowały w polskich klasach. Byli skrępowani, w oddziale jest im łatwiej, tu nie wstydzą się mówić po polsku, bo wszyscy umieją tyle samo - podkreśla Bożena Rutkowska.
- Wyposażyliśmy je we wszystkie materiały ze zbiórki, w szkole jest miejsce, gdzie można zostawić potrzebne rzeczy, staramy się na bieżąco odpowiadać na potrzeby naszych uczniów, bo oni są już nasi. Kupiliśmy książki do nauki języka polskiego, jako obcego, póki co ze środków szkolnych, podobno wojewoda ma przyznać środki na ten cel, ale uznaliśmy, że nie ma sensu czekać, aż decyzje zapadną, bo czas jest cenny.
Dyrektorka zaznacza, że skoro nauczyciele mają doświadczenie w pracy z dziećmi i wiedzę, że w szkole dzieci mają przede wszystkim dobrze się czuć, to nie ma powodu, żeby z uczniami z Ukrainy pracowali inaczej. - Nasze postępowanie z nimi powinno prowadzić do tego, żeby we wrześniu mogli dołączyć do rówieśników w klasach, więc dziś skupiamy się na języku i poprawie ich samopoczucia.
Słyszę po raz kolejny, że dzieciom potrzebny jest intensywny kurs języka polskiego. W oddziale przygotowawczym jest codzienna, intensywna nauka. - Zajęcia prowadzi glottodydaktyk, więc są bardzo efektywne, dodatkowo dzieci mają lekcje przedmiotu, który nazywamy WOS-em. To lekcje z pogranicza kultury, integracji i wiedzy o Polsce i systemie społecznym - słyszę.
Ale to nie koniec, w oddziale są też zajęcia z pedagogiem szkolnym i pomocą nauczyciela.
- Mieliśmy sporo szczęścia, bo pani Olena jest z wykształcenia nauczycielem nauczania początkowego i psychologiem, tym zajmowała się w Ukrainie, więc doskonale sprawdza się w tej roli i naprawdę widać, że dzieciom chce pomóc - zaznacza dyrektorka.
Dodatkowo nauczyciele przedmiotów uczą terminologii w języku polskim. Bo jedno to posiąść wiedzę z matematyki czy fizyki, a czym innym są terminy, którymi trzeba się posługiwać, żeby móc się uczyć w czasie polskojęzycznych lekcji. - Uważam, że to bardzo dobrze zagospodarowana klasa, z większą korzyścią dla tych dzieci.
Ale żeby ten oddział stworzyć, szkoła musiała zmienić cały misternie ułożony plan wszystkich klas i nauczycieli. Placówka, podobnie jak wiele okolicznych pracuje na dwie zmiany, zmaga się brakami lokalowymi, jednak udało się znaleźć przestrzeń dla tej grupy.
- Stąd też nasze porozumienie z drugą szkołą, bo wygospodarowanie przestrzeni na dwa oddziały, mogłoby się okazać niemożliwe.
- A pomóc chcieliśmy, bo w obliczu tej tragedii, to niewielki wysiłek. We wrześniu dzieci trafią do istniejących klas, wierzymy, że dobrze przygotowane - mówi Bożena Rutkowska. Dyrekcja zadbała o zajęcia z psychologiem, bo zależało jej na stworzeniu przestrzeni, aby mogły uporać się z przeżyciami z Ukrainy.
Musimy pamiętać, że ta pomoc sięgać musi znacznie dalej, niż do końca roku. - Od mam słyszymy, że one chcą wrócić do Ukrainy, ale wiedzą, że we wrześniu ich dzieci nadal w większości będą w polskich szkołach, bo jeśli miasto przestało istnieć, to nie możemy oczekiwać, że tamtejszy system oświaty będzie jesienią gotów na powrót dzieci - przyznaje dyrektorka SP 367 w Warszawie.
W tej szkole słyszę, że oddział przygotowawczy jest najlepszym rozwiązaniem, jednak nie w każdej placówce powstanie. To czy tak się dzieje, zależy nie od szkoły, a od organu prowadzącego, w większości przypadków władz samorządowych. A te, nie wystarczy, że wyrażą zgodę, to one muszą wykazać się inicjatywą i przeznaczyć środki.
"O szkoleniach lepiej zapomnieć"
- Mówię po angielsku, niemiecku, rosyjsku, jakoś z tymi dziećmi jestem w stanie się porozumieć. Zresztą, jak nauczyciel chce i dziecko chce, to nie jest to takie trudne - mówi Magda, nauczycielka języka angielskiego z kutnowskiej podstawówki. - Prawda jest jednak taka, że wielu nauczycielom się już nie chce, ci, którzy są sfrustrowani, zmęczeni pracą i kulawością systemu, rozkładają ręce - dodaje.
Kiedy pytam, jak przygotowano nauczycieli na tę sytuację, Magda pyta - Żartujesz? Dwie konferencje były, to wszystko. Wiedza z nich jest raczej żadna. Iluzja, że ktoś może i potrafi dać nam podpowiedź. Nauczyciele działają na czuja, najważniejsze, to traktować te dzieciaki normalnie. Ciągłe pytanie o to jak się czują, w niczym im nie pomoże, trzeba oderwać ich myśli, a nie kazać rozpamiętywać.
- U nas dziecko przez pierwszych kilka dni przychodzi do szkoły z mamą. Ona jest zarówno na lekcjach, jak i przerwach, placu zabaw, a także na świetlicy. Potem stopniowo się wycofuje, aż dziecko poczuje, że może zostać samo, ale płaczą, szczególnie dziewczynki - przyznaje Magda.
Kobieta przyznaje, że starają się zająć te dzieci, żeby nie myślały, ale tęsknią, zwłaszcza za ojcami. - Jedna z dziewczynek nie zdejmuje kurtki, bo jak tata zadzwoni, to chce być gotowa, żeby wrócić.
- Płacze, że nie chce być w Polsce, chce do domu i pyta, pełna ufności, czy jej dom jeszcze stoi. Nie wiem, co w takiej sytuacji odpowiedzieć, bo w Irpieniu jest źle. Bywa, że siadamy na podłodze i ją przytulam, a ona płacze. Jak się na coś takiego przygotować? - pyta retorycznie.
- Inna cały czas jest smutna. W Kijowie mieli piękne mieszkanie, rodzice mieli firmę, ona chodziła na balet, angielski. Jest bardzo zdolna, uprzejma, ale smutna, tu wielu rzeczy nie ma, czuje się gorsza, bo obca - mówi Magda. Nauczycielka przyznaje, że patrząc na nią widzi własne córki i nie wie, jak miałyby sobie poradzić.
A rząd na to...
- Rząd miał pod dostatkiem czasu, żeby to zaplanować, przemyśleć, wprowadzić rozwiązania systemowe. I co? To samo, co w czasie pandemii, nie ma żadnych rozwiązań systemowych, absurd, goni absurd - mówi nauczyciel historii z Łodzi. Przyznaje, że w jego szkole, jak i wielu innych w całym kraju, uczniowie trafiają do klas z zaskoczenia.
I znów cała odpowiedzialność i planowanie spada na dyrektorów i nauczycieli. Bo prof. Czarnek zachęca, aby dzieci zdawały egzaminy ósmoklasistów po polsku za miesiąc, nie znając języka. - Dodał jeszcze, że egzamin nie jest obowiązkowy, zapomniał tylko wspomnieć, że nieprzystąpienie do egzaminu oznacza brak klasyfikacji - zaznacza Bożena Rutkowska.
Wszyscy moi rozmówcy rzucają smutny cień na rzeczywistość. - Polski nauczyciel jest w stanie pomagać, nie mając żadnego wsparcia i narzędzi, bo to nie jest tak, że nagle nas system porzucił. My pracujemy tak od lat. Po omacku. Kupujemy z własnych pieniędzy przybory szkolne dzieciom, które ich nie mają, łatamy dziury gdzie się da - podsumowuje historyk.
Od wszystkich rozmówców słyszę to samo "jak się chce, to się da". - To są takie same dzieci, jak nasze, mają takie same problemy, marzenia, dziś mierzą się z dodatkowymi problemami, a my robimy, co możemy, żeby im pomóc. - mówi Bożena Rutkowska, dyrektorka warszawskiej SP 367.
- Powiem ci, jaki rząd ma plan. Przez pierwszych kilka dni Polacy sami organizowali pomoc dla uchodźców, rząd podłapał i wszedł w spontanicznie stworzony system, jakby sam to wymyślił. Teraz czekają, aż nauczyciele odwalą za nich robotę, a potem rozdadzą sobie ordery, bo przecież tacy byli dzielni - podsumowuje Magda.