Nasz niemal dwuletni synek wciąż jest małym diabełkiem. Nie, nie jesteśmy wojującymi ateistami. Po prostu ciągle zastanawiamy się, czy chrzczenie nieświadomego spraw religijnych dziecka byłoby egoistycznym dowodem własnej wiary, oportunistycznym ugięciem się pod presją wierzącej „większości”, czy pragmatycznym rozwiązaniem pozwalającym młodemu człowiekowi na funkcjonowanie w katolickiej Polsce?
Po pierwsze: Jezus nie kazał chrzcić dzieci.
Nigdy nie powiedział: „nakazuję wam, abyście chrzcili swoje dzieci, gdyż inaczej nie wejdą do królestwa niebieskiego”. Sam podjął decyzję o własnym chrzcie jakoś tak w okolicach trzydziestki. A pierwsi chrześcijanie uważali, że to tak istotna sprawa, że należy ją poprzedzić kilkuletnim przygotowaniem, co z definicji wykluczało niemowlaki. Ewangelia swoje, a tradycja kościoła katolickiego – swoje. Oboje jesteśmy katolikami, więc powinniśmy ugiąć kornie karki i dorzucić kolejną owieczkę do ogólnego zbioru Polaków-katolików. Ale argument, że trzeba coś zrobić, „bo inni tak robią” do nas nie przemawia. W końcu…
Po drugie: dlaczego mam podejmować jedną z najbardziej prywatnych decyzji za kogoś?
Trzydzieści – czterdzieści lat temu sytuacja była czarno-biała. Wierzący dzieci chrzcili, a nie chrzcili komuniści i milicjanci. Chrzest był w jakiś sposób demonstracją przeciwko obowiązującemu wówczas systemowi. Dziś tylko najbardziej fanatyczni Polacy-katolicy wciąż głęboko wierzą, że muszą się bronić przed zbrodniczym neoliberalizmem i genderem, który przyjdzie i ich zje.A prawda jest taka, że świat jest bardziej kolorowy i religijnie zdywersyfikowany.
A może nasz syn, gdy dorośnie będzie chciał powrócić do wyznania swoich przodków i stanie się głęboko wierzącym ewangelikiem augsburskim? Albo zauroczony mistyką Wschodu zamarzy o kontemplacji w klasztorze Shaolin? A jeśli pozna piękną Żydówkę i dla miłości postanowi przejść na judaizm? Chrzest przyjęty w niemowlęctwie go nie powstrzyma, ale może utrudnić decyzje religijne dorosłego człowieka. Więc po co mu fundować coś, z czym być może nie będzie się identyfikował?
Po trzecie: rodzice chrzestni – te więzi nic nie znaczą.
W teorii, powinni aktywnie uczestniczyć w wychowaniu małolata, a w przypadku śmierci rodziców biologicznych, przejąć ich obowiązki. Zapewne w pierwszych wiekach chrześcijaństwa tak właśnie było. Gdy za swoją wiarę ludzie oddawali życie gdzieś na arenach antycznego Rzymu, dwa komplety rodziców mogły się naprawdę przydać. Dziś, chrzestni to fikcja.
Po czwarte: hierarchia kościoła katolickiego coraz bardziej odkleja się od rzeczywistości.
Chrzest niemowlaka jest deklaracją wiary jego rodziców. Ale w co lub kogo? W Boga, czy w kościół katolicki? Jeśli uznamy, że w Boga, to jest tu jakiś błąd logiczny. Bo nie da się zadeklarować wiary za innego człowieka. Chyba, że uznajemy swoje niezbywalne prawo do życia, śmierci i wyznania swojego dziecka. Coś jak współczesna wersja szesnastowiecznej zasady: „czyja władza tego religia”. A więc do decyzji o chrzcie dziecka pchnie nas raczej wiara w „kościół powszechny”. Tylko, że w ten kościół coraz trudniej wierzyć. Im więcej poznajemy fantastycznych księży: ciepłych, empatycznych, inteligentnych, wesołych, niekiedy nawet rubasznych, tym jaśniej widzimy, że te jednostki to jedynie błąd w matriksie. Że normą nie są księża mówiący kazania o miłości, tylko ci, którzy skupiają się na nienawiści. Straszą „genderem”, aborcją i eutanazją.
W tęczy widzą promocję homoseksualizmu, a dzieci w szkole na lekcjach religii ostrzegają przed pigułkami antykoncepcyjnymi, które „zabijają ludzi”. Dziecko nieochrzczone może z całkowitym spokojem odpuścić sobie lekcje religii, nie poddawać się terrorowi pierwszej komunii i nie zastanawiać się, czy z czystego oportunizmu zaliczać „grzechy główne” i „przykazania kościelne”, żeby mieć papierek do bierzmowania i otwartą drogę do ślubu kościelnego.
Po piąte: chrzest nie jest dla dziecka.
Zadajcie sobie pytanie czy wasz chrzest był znaczącym wydarzeniem i spowodował duchową przemianę? Jeśli wasi rodzice byli przykładnymi katolikami i ochrzcili was „jak kościół przykazał” w niemowlęctwie, to odpowiedź będzie jedna: Nie!
Nie pamiętacie tego. To nie wy podjęliście decyzję o swoim chrzcie. Nie wy, wypowiedzieliście magiczne zaklęcie, które na wieki połączyło waszą duszę z Bogiem. Jeśli się nad tym chwilę zastanowić, to chyba szkoda… Bo jak by nie patrzeć, ważniejsze są dla nas te decyzje, które podejmujemy samodzielnie, od tych, które ktoś nam narzuca. Zwłaszcza, jeśli pobudki, którymi się kieruje, nie do końca są takie piękne. Pół biedy, jeśli decyzja o chrzcie dziecka wynika rzeczywiście z głębokiej wiary rodziców. Chodzą do kościoła co niedzielę, przyjmują sakramenty i księdza po kolędzie, a na początku każdego roku z pietyzmem kaligrafują na drzwiach wejściowych „K+M+B 201…” jako czytelną deklarację, że mieszka tu pobożna rodzina.
Ale jeśli do kościoła chodzicie na wakacjach (zwiedzając katedry), bez wyrzutów sumienia stosujecie antykoncepcję, nie uważacie „ideologii gender” za największą zbrodnię ludzkości, z księży najbardziej lubicie Lemańskiego, a pieśń „Pan Jezus już się zbliża” znacie w wersji Pawła Kukiza, to może jednak decyzję o chrzcie kilkumiesięcznego berbecia podejmujecie z innych pobudek niż „głęboka wiara”? Może po prostu chcecie mieć święty spokój i ukoić swoich rodziców, dziadków, ciocie, które natarczywie dopominają się, byście wypełnili swój „obowiązek”?
Ale za ochrzczeniem po katolicku dziecka są też mocne argumenty:
Po pierwsze: wypadki chodzą po ludziach.
Kiedyś śmiertelność niemowląt na poziomie 50% uznawano za normę. Dlatego chrzczenie dzieci nieświadomych łaski, jakiej dostępują, było uczynkiem miłosierdzia. Dziś medycyna poszła naprzód i dzieci masowo nie umierają, ale faktem jest, że pierwsze dwa lata życia są pełne niebezpieczeństw. Nawet, jeśli nasza wiara nie jest gorąca jak lawa, to dokładanie sobie dodatkowej traumy związanej z tym, że nasze ukochane dziecko, w przypadku najgorszego, nie pójdzie do nieba, byłoby okrucieństwem. Chrzest to szczepionka na grzech pierworodny i bilet wstępu do raju.
Po drugie: ostracyzm.
W dużych miastach to nie jest duży problem, ale w miejscowościach, w których wszyscy się znają, a rytm życia towarzyskiego dyktują huczne uroczystości, presja otoczenia może być naprawdę silna. Dziecko nieochrzczone może być pokazywane palcami. Bo „wszyscy” o tym wiedzą.
Fundowanie dziecku stresu i wymuszanie na nim, by od dziecka zmagał się ze swoją „innością” jest bez sensu.
Po trzecie: rodzinna integracja.
Chrzest, to jedna z najważniejszych rodzinnych uroczystości. Okazja, by spotkać się z nigdy nie widzianymi krewnymi. Wymaga pewnych przygotowań, również duchowych. Jest więc szansą na wybaczenie dawnych krzywd i zakończenie waśni. Może mieć piękną oprawę. Poruszyć nasze dusze, sprawić, że będziemy dla siebie lepsi. Atmosfera pojednania i duchowe wsparcie to przecież coś, czego potrzebujemy najbardziej w trudnym, kryzysowym czasie, gdy w rodzinie pojawia się nowy człowiek, a wraz z nim cały worek problemów.