Jak internet długi i szeroki zewsząd płyną dobre rady dla rodziców. Ale tak naprawdę wynika z nich jedno – chcesz być dobrym rodzicem, musisz mieć pieniądze. Bez nich bycie wspaniałym tatą/wspaniałą mamą nie działa. Nie ma w człowieku takiej siły, aby “budować relacje z dzieckiem” w tyle głowy myśląc tylko o pustce w portfelu. Wraz z pieniędzmi kończy się w rodzicu uśmiech, cierpliwość i wyrozumiałość.
Reklama.
To nie jest artykuł o pochwale konsumpcjonizmu. Nikogo nie chcę przekonywać, że dobry rodzic musi teraz/już/natychmiast kupić COŚ dla dziecka. Pewnie nie musi. Większość z nas już kupiła.
Świat dookoła co chwila wymyśla coś nowego, co – i to prawda jest – zwiększa dziecięcy komfort, poprawia zdrowie, zapewnia bezpieczeństwo. Tkaniny, które grzeją lub chłodzą gdy trzeba. Wózki, które nie przewrócą się na wybojach, albo foteliki samochodowe, co same sprawdzają, czy pasy dziecka są prawidłowo zapięte. Wszystko jest coraz lepsze.
Jednocześnie rozwijają się nauki “miękkie”, te badające psychikę dziecka. Więcej i więcej wiemy o dziecięcych potrzebach i oczekiwaniach. Co chwila ktoś mądry informuje, że na dziecko nie można krzyczeć, nie można wymagać, trzeba pomagać i spędzać z nim mnóstwo radosnego czasu. Wiedza, jak TRZEBA wychowywać dziecko od pierwszych dni jak wodospad spada na rodzica gdy tylko zajrzy do internetu.
Gdy to połączymy rodzi się – również znany dobrze z mediów – obraz rodzica idealnego. Czyli uśmiechniętego taty/radosnej mamy, którzy po wspólnej wielogodzinnej zabawie w piaskownicy (piasek certyfikowany), wsadzają malucha nowoczesnego fotelika w najnowszym beżowym rodzinnym miniwanie. Wspólnie śpiewając edukacyjne piosenki mkną na ekologiczny obiad.
To, czego w internecie nie ma, to informacji skąd wziąć na to pieniądze i czas. Życiowe doświadczenie uczy nas wszystkich zupełnie czegoś innego. Że się ma ALBO czas, ALBO pieniądze. A jeszcze częściej, że się NIE MA czasu i NIE MA wystarczająco pieniędzy.
Łatwo uśmiechnąć się do dziecka, które rozdarło kurtkę, gdy w szafie czeka zapasowa. Zrozumieć, pogłaskać po głowie i zapewnić, że w sumie, to cieszymy się, że “podjęło wyzwanie” wejścia na drzewo. Przecież najważniejsze, to próbować. Trudniej (czy to w ogóle możliwe?) o uśmiech i wyrozumiałość, gdy dla zniszczonej kurtki nie ma alternatywy. Na nową zwyczajnie nie ma pieniędzy. To nie wybór pomiędzy wycieczką, a kurtką. To wybór pomiędzy jedzeniem, a ubraniem. Krzyk, nerwy, kary i groźby. Troska o “psychologiczną poprawność” przestaje się liczyć. Liczy się tylko kurtka, bo na dworze mróz, a do szkoły chodzić trzeba.
Więc jest krzyk, dziecko płacze. Rodzic wrzeszczy głośniej, bo nie dość, że kurtka, to jeszcze płacz. Gdyby obok stali dziecięcy specjaliści natychmiast wskazaliby milion dwieście błędów wychowawczych. I co najgorsze – mieliby rację. Tylko skąd wziąć pieniądze na spokój? Jak znaleźć w sobie siłę, aby przekonać się, że “to tylko kurtka”? Tego już nie mówią. Może się nie da?
Wykreowany (specjalnie?) model dobrego rodzica to model rodzica zamożnego. Nie musi być bajecznie bogaty, ale przesadnie oszczędny – też nie może.
Lata temu psycholog Abraham Maslow stworzył hierarchię potrzeb – od tym najbardziej podstawowych wynikających z zaspokojenia najbardziej podstawowych funkcji życiowych, do tych najwyższego poziomu, do których dość można dopiero po zaspokojeniu tych pierwszych. Na samym dole są potrzeby fizjologiczne, gdzieś w środku potrzeby miłości, bezpieczeństwa, szacunku. Na górze – np. potrzeby estetyczne. Coś, co nazywa się piramidą Maslowa jest przedstawiane jako elementarz dla zrozumienia zachowań ludzkich nie tylko studentom psychologii.
Przeróbmy na chwilę dzieło Maslowa na hierarchię relacji dziecko–rodzic. Na dole wstawmy zdobywanie dla dziecka jedzenia, troskę o dach nad głową. Podstawy. Na górze – wspólnie spędzany czas, zabawy, długie rozmowy. Coś, co specjaliści nazywają “budowaniem relacji”. Problem w tym, że pokonywanie kolejnych szczebli piramidy (załóżmy roboczo, że to piramida ze szczeblami) wymaga w XXI wieku niczego innego niż pieniędzy. I chęci, ale przyjmujemy, że wszyscy rodzice kochają dzieci tak samo i chęci też mają tyle samo.
Dookoła pełno ostrzeżeń, co będzie jak w tej relacji nie dotrze się na sam szczyt. Złamane życie dziecka, brak perspektyw, choroby i lęki. “Zespoły” i “syndromy”. Mnóstwo słów, które wprost mówią o tym, że wdrapanie się na górę to w zasadzie obowiązek. Kto tego nie zrobi, ten rodzicem jest słabym. Bez relacji się nie da. Ale relacje bez pieniędzy są (prawie) niemożliwe. Jeśli z trudem udaje się zaspokoić podstawę piramidy, to na dalszą wspinaczkę nie ma sił, czasu i nerwów. Nikt, kto pracuje kilkanaście godzin, aby kupić węgiel na zimę nie znajdzie w sobie energii na wspólną wieczorną grę w Chińczyka, czy szczere i długie rozmowy.
Jeszcze gorzej jest wtedy, gdy ze szczytu spadamy. Gdy pieniądze były, a relacje wyglądały wzorcowo. Ktoś traci pracę i bam! – leci się na sam dół. Wszyscy się rozglądają, a większości to miejsce wydaje się otchłanią piekła. Mieszanka paniki i pustki w głowie w całej rodzinie. Wtedy już nikt nie krzyczy o byle drobiazg – wszyscy ryczą na siebie wzajemnie. Tak ważne wcześniej zasady i reguły przestają się zupełnie liczyć. Źli rodzice? Knąbrne dzieci? Raczej normalna reakcja w zmienionych warunkach.
Po co jest ten artykuł? Trochę po to, aby wszyscy ci (my?) szczęściarze, którzy mają czas, pieniądze i pogodę ducha w sobie i mogą z dziećmi godzinami bawić się, gadać i kształtować ich charakter z większą pokorą patrzyli na tych, którym się to nie udaje. Bo ciężko walczą o nową kurtkę, albo o pieniądze “do pierwszego”. To nie są gorsi rodzice, to nie są gorsze dzieci. Też by chcieli być tacy, jak na obrazku na górze artykułu. Zwyczajnie ich na to nie stać.