Marysia to 14-letnia dziewczyna. Mądra, rozważna, inteligentna. Czasami (tak jak każda nastolatka czy nastolatek) ma swoje zwariowane pomysły. Jest jedynaczką. Wyśnionym i wymarzonym dzieckiem swoich rodziców. Patrzą w nią jak w obraz. Chuchają, dmuchają i nie pozwalają, by stała jej się jakakolwiek krzywda. By ktoś zranił czy nawet spojrzał na nią krzywym wzrokiem. Rozumiem to.
W tym roku Marysia poszła do liceum. Klasa pierwsza, profil biologiczno-chemiczny. Nowe towarzystwo. Nieco inny pogląd na świat. – Przecież jestem już dorosła – powtarza na każdym kroku. Tata pogodził się z tym, że córka dorasta. Że za kilka lat wyprowadzi się z domu i rozpocznie życie na własnych zasadach. Na własną kartę. Pozwala jej na więcej, daje swobodę, przestrzeń. Stara się nie ograniczać. Potrafi zrozumieć.
Mama traktuje Marysię jak małą dziewczynkę, której wszystko trzeba podsunąć pod nos. Nie tylko wyręcza ją w domowych obowiązkach i nie oczekuje pomocy, ale też chce, by jak najwięcej czasu spędzała z nią w domu. I to właśnie spotkanie z przyjaciółmi, a dokładniej godzina powrotu, stała się powodem poważnej kłótni.
"W sobotnie popołudnie Marysia oznajmiła nam, że wychodzi ze znajomymi. Kolega organizował jakąś imprezę na działce rodziców. Podobno mieli pojawić się wszyscy z klasy. Nie lubię tego typu spotkań, ale przecież nie miałam wyjścia. Zrobiłam swój uśmiech numer pięć. Kiwnęłam twierdząco głową.
Mąż zgodził się od razu. Był zachwycony. – Super, trzeba się integrować. Fajnie, że masz taką grupę znajomych. Trzymajcie się razem – powiedział. Gryzłam się w język, nie chciałam dać się ponieść emocjom. Potem znowu bym usłyszała, że tylko histeryzuję, panikuję i zabraniam dziecku wszystkiego.
– Baw się dobrze, ale najpóźniej o 21 wróć do domu, proszę – powiedziałam na zakończenie rozmowy. Jak się okazało, to był dopiero początek.
Nie musiałam długo czekać na rozwój wydarzeń. Marysia od razu zaczęła wykłócać się o godzinę powrotu. Jak nakręcona powtarzała, że tylko ja ją tak ograniczam. Że inni rodzice pozwalają wrócić przed północną. Oczywiście dodała, że jest dorosła. Jakże by inaczej. Nie zamierzałam ustąpić. Chciałam twardo obstawać przy swoim.
Mąż był innego zdania, co od razu postanowił obwieścić całemu światu. – 23 będzie ok? – zapytał. Córka aż podskoczyła z radości. – Nawet nie ma mowy. O 21 masz być w domu albo nigdzie nie pójdziesz – dodałam szybko, by ostudzić jej entuzjazm.
No i się zaczęło. Nie przebieraliśmy w słowach. Każdy przedstawiał swoje racje. Obstawałam przy wcześniejszym powrocie, mąż śmiał mi się prosto w twarz. Usłyszałam kilka nieprzyjemnych epitetów na swój temat. Panikara, która krzywdzi dziecko. Matka, która naraża dziecko na pośmiewisko. Histeryczka.
A najgorsze w tym wszystkim było to, że Marysia była świadkiem naszej kłótni. Skakaliśmy sobie do gardeł, a ona się temu przyglądała. Nie mam pojęcia, ile czasu jeszcze by to trwało. Usłyszałam trzask drzwi. Zamilkłam, mąż także.
Z prędkością światła pobiegliśmy do pokoju Marysi. Drzwi były zamknięte. Nie chciała otworzyć, nie dała się przekonać. Krzyknęła tylko – Nigdzie nie idę. Możecie być zadowoleni. Mam dość takiego domu.
Stanęliśmy jak słupy soli. Spojrzeliśmy się na siebie, ale nikt nie miał odwagi wydusić z siebie ani słowa" – opowiadała mi mama Marysi.
Rodzicielstwo nie jest usłane różami. Czasami to droga przez mękę. Mnóstwo zakrętów, wyboiste ścieżki. Różnimy się. Mamy inne poglądy i spostrzeżenia. Chcemy dobrze dla swojego dziecka, ale być może co innego przez to rozumiemy.
Jeden rodzic drży w taki, a drugi w inny sposób. Jeden ma takie zdanie, a drugi odmienne. Ba! To normalne. Jednak dla dobra dziecka, czasami warto pójść na kompromis. Poprosić o chwilę rozmowy i znaleźć rozwiązanie trudnej sytuacji. Gdzieś ns uboczu, za zamkniętymi drzwiami. Tak sądzę.
Czytaj także: https://mamadu.pl/169882,pozne-chodzenie-spac-nie-jest-dobre-dla-dziecka-dlaczego-na-to-pozwalasz