Na facebookowych grupach dla rodziców furorę robi zdjęcie z książki poświęconej edukacji seksualnej. Mamy, które publikują fotografię, są oburzone. – Tak wygląda podręcznik Zalewskiej do 4. klasy? – pytają. Pod zrzutem dziesiątki komentarzy – część prześmiewcza, część negatywna. Jedni wytykają poziom słownictwa, inni są oburzeni, że dzieci uczą się "takich rzeczy". Tymczasem treści nie pochodzą wcale ze szkolnego podręcznika, a z książki szwedzkiej autorki.
– Rany boskie, co to ma być? – Uważam, że w tym wieku dzieci powinny powoli uczyć się co i jak. No ale te rysunki są obleśne. – Masakra! To tak na poważnie? – piszą oburzeni rodzice pod zdjęciem przedstawiającym stronę z książki.
Na zdjęciu widać obrazki przedstawiające męskie i kobiece genitalia. "Mężczyzna ma siusiaka, który wystaje na zewnątrz. Kobieta ma dziurkę, która sięga do wewnątrz. Przydają się, kiedy chce się mieć razem dziecko" – napisano obok ilustracji.
Poniżej widzimy, jak kobieta i mężczyzna się całują, a na kolejnej grafice mamy "przekrój" stosunku seksualnego. "Siusiak wpasowuje się do dziurki. Po jakimś czasie do środka wtryskuje z niego trochę białego płynu. To sperma z plemnikami" – czytamy.
"Nazywajmy rzeczy po imieniu"
Niektórych oburzył fakt, że dzieci w ogóle mają się "czegoś takiego" uczyć. Innych, że skoro książka skierowana jest do dużych dzieci, to i język powinien być dostosowany do ich wieku. Czyli zamiast "siusiaka" i "dziurki" powinien być "penis" i "wagina".
– To, jak rodzice uczą, to każdego prywatna sprawa. Ale w podręcznikach edukacyjnych nazywa się rzeczy po imieniu – pochwa czy penis. To może niedługo będą uczyć wedle zainteresowań. Dla miłośników zwierząt: myszka i wąż. Dla wegetarian truskaweczka i banan. Dla wielbicieli hamburgerów bułeczka i paróweczka. I można by tak bez końca. Ludzie – XXI wiek. To są części ciała, wszystko ma swoją nazwę. Skoro mają się uczyć, to niech się uczą poprawnie – pisze pani Renata.
Choć według informacji podawanych w sieci obrazki pochodzą z podręcznika, w rzeczywistości z tej książki nie korzystają polscy uczniowie. To akurat nie powinno nikogo dziwić, biorąc pod uwagę stosunek rządzących do edukacji seksualnej, którą ze szkół raczej się wypycha, a na jej miejsce wprowadza się wychowanie do życia w rodzinie, które o seksualności milczy.
Uspokajamy – to nie podręcznik
– Informuję, że publikacja „Mała książka o miłości” autorstwa Pernilli Stalfelt nie jest podręcznikiem szkolnym dopuszczonym do użytku szkolnego przez Ministra Edukacji Narodowej. Książka ta nie jest ani podręcznikiem do biologii, ani podręcznikiem do przyrody. Nazywanie tej publikacji podręcznikiem jest błędne. Łączenie wspomnianej książki z Ministerstwem Edukacji Narodowej oraz Ministrem Edukacji Narodowej jest nieuprawnione – napisała Anna Ostrowska, rzeczniczka Ministerstwa Edukacji Narodowej w specjalnym oświadczeniu.
Ostrowska podkreśliła, że aby książka stała się podręcznikiem szkolnym musi być wcześniej dopuszczona przez ministra edukacji do użytku szkolnego. – Aby dostać takie dopuszczenie książka musi być zgodna z obowiązującą podstawą programową, a także przejść określoną procedurę administracyjną. Ta publikacja takiego dopuszczenia nie ma – dodała.
"Książka co najmniej niedopracowana"
Przedstawione grafiki pochodzą z "Małej książki o miłości" autorstwa Pernilli Stalfelt. W tej samej serii ukazała się m.in. "Mała książka o śmierci" i "Mała książka o kupie". Książka skierowana jest do dzieci w wieku od 4 do 7 lat, stąd też uproszczony język i ilustracje.
"Autorka tworzy swoje książki bazując na kontaktach i rozmowach z dziećmi. Na pierwszym miejscu stawia ich zainteresowania, myśli i reakcje na tematy tabu, których dorośli często chcą uniknąć. W "Małej książce o miłości" dogłębnie bada istotę miłości i w humorystyczny sposób przedstawia wszystkie jej aspekty. Podaje wiele praktycznych informacji, np. jak skutecznie flirtować albo przygotować eliksir miłości" – tak o pozycji pisze wydawnictwo Czarna Owca.
Na portalu LubimyCzytać.pl można znaleźć niepochlebne opinie na temat tej konkretnej pozycji. – Dno, obciach i żenada. Najgorsza książka dla dzieci wszech czasów. Stereotypowa, wtórna, mało odkrywcza i bardzo dewaluująca kwestię miłości. Rysunki tak samo żenujące jak tekst, zarówno w warstwie estetycznej jak i technicznej, fuj! – pisze czytelniczka ukrywająca się pod nickiem Róża Bzowa.
Post udostępniony przez Marina (@milkandhoney_photo)
– Nie dość, że nie ma za wiele do czytania, to nie ma też nic do oglądania. Koszmarne ilustracje – np. Amorek, ilustracje osób. Nie wiem, czy czterolatka należy zaznajamiać z istotą aktu seksualnego. Po co w książce umieszczony jest przepis na napój miłosny? Jednym ze składników jest blask księżyca i krew nietoperza. Bzdura – pisze z kolei Evik.
Znalazło się też pozytywne głosy. – Po pierwszej lekturze wiedziałam już, że książka nie jest stworzona do czytania jako takiego, ale do rozmowy. Każde zdanie wywoływało lawinę pytań i skojarzeń, było wstępem do dłuższych i krótszych dialogów. Tak naprawdę to od nas zależało jak one przebiegną, autorka bowiem nie narzuca żadnych określonych norm, nie uznaje czegoś za właściwe lub niewłaściwe. Po prostu mówi, że dana rzecz, dane zachowanie istnieje. Rodzice sami mogą zdecydować o tym, jak się do niego odnieść – czytamy w recenzji na stronie Czytajki.
I oczywiście tutaj trudno się nie zgodzić – edukacja seksualna jest bardzo ważna i warto poruszać ten temat z dzieckiem już od najmłodszych lat. Książeczki z pewnością pomogą w rozmowie z młodszymi pociechami, a na szczęście jest ich na rynku coraz więcej i rodzice mają wybór.