Wszystkie dzieci z przedszkola La Fontaine, mają zagwarantowane miejsce w szkole podstawowej
Wszystkie dzieci z przedszkola La Fontaine, mają zagwarantowane miejsce w szkole podstawowej Fot. Materiały promocyjne
Reklama.
Katarzyna Troszczyńska: Dzieci dwujęzyczne są bardziej otwarte na świat, łatwiej sobie radzą w życiu, szybciej się uczą – tak ostatnio argumentowała moja koleżanka, gdy postanowiła wysłać dziecko do szkoły dwujęzycznej. Wpadła pani na pomysł założenia przedszkola, a potem szkoły, bo to stało się modne?
Anna Nowacka-Devillard: Nie, absolutnie nie. Wtedy zresztą nie było modne. Jestem żoną Francuza, sama skończyłam romanistykę. Kiedy moja córka, która dzisiaj uczy się w gimnazjum La Fontaine miała półtora roku, zastanawialiśmy się z mężem do jakiego przedszkola mamy ją posłać. To był 2001 rok, w Polsce nie było wtedy żadnego przedszkola dwujęzycznego, francusko–polskiego. Stanęliśmy więc przed wyborem zero jedynkowym. Mogliśmy córkę posłać do placówki francuskiej albo polskiej. Pomyślałam: „Jest luka na rynku, może założę własne przedszkole". Wcześniej uczyłam w liceum francuskiego, otarłam się więc o szkołę, nauczanie. Miałam swoje pomysły. Choć z perspektywy czasu to myślę, że nie miałam zielonego pojęcia na co się decyduję. I w sumie dobrze, że nie wiedziałam, bo pewnie bym nie zaryzykowała.
Po kilku latach przedszkole bardzo dobrze funkcjonowało. Rodzice sami przychodzili i mówili: „No i co dalej?". Bo znowu stawali przed tym samym dylematem co wcześniej. Edukacja francuska, czy tylko polska? Znowu trzeba iść na jakiś kompromis, z czegoś zrezygnować. Wtedy, ze swoją koleżanką Kają, wpadłam na pomysł, żeby założyć szkołę podstawową, a potem i gimnazjum. To był eksperyment. I eksperymentowałyśmy obie na swoich córkach, które poszły do pierwszej klasy szkoły, którą stworzyłyśmy.
Było trudno?

Na początku bardzo. Ciągle z czymś się borykałyśmy. Na przykład z lokalem. Chyba największą bolączką niepublicznych szkół są lokale. Najczęściej szkoły mieszczą się w przerobionych willach. Wszystko bazuje na ludziach, dobrej energii, chęciach. Z infrastrukturą jest dużo gorzej. Szczególnie, że nie jesteśmy jedną ze szkół dofinansowanych przez rządy innych państw, jak na przykład francuska, amerykańska i brytyjska. Utrzymujemy się z czesnego. Więc na początku ciągle się przeprowadzaliśmy. W lutym przeprowadzamy się po raz czwarty. Na szczęście zostajemy w warszawskim Wilanowie. Przenosimy się kilometr, do budynku, który do tej pory zajmowała szkoła niemiecka. Jest duży, wygodny, wreszcie odetchniemy, ale proszę zobaczyć, ile nam to zajęło czasu.
Przeczytałam gdzieś, że trudno dostać się do przedszkola i szkoły La Fontaine. Że rozwiązanie tylko dla małżeństw polsko-francuskich, albo dzieci, które dobrze znają francuski?
Na początku może była taka myśl. Znałam sporo małżeństw polsko-francuskich, obracałam się w tym środowisku. Miałam też mnóstwo znajomych z filologii francuskiej, o których wiedziałam, że chcieliby, żeby ich dzieci też się uczyły języka, i zależało im, żeby szybko zaczęły tę edukację. Nasze pierwsze dzieci, to były dzieci znajomych.
Potem trafiali do nas okoliczni mieszkańcy. Zobaczyli, że coś się dzieje, powstało coś nowego. Przychodzili, pytali, zapisywali. Dziś jest pełna różnorodność. Są rodziny: brytyjsko-polskie, amerykańsko-polskie, duńsko–polskie. Ale też senegalsko-polskie, kameruńskie. Oczywiście, to nie był warunek, żeby dziecko pochodziło z domu, gdzie rodzice są różnej narodowości. Choć rzeczywiście w warunkach szkolno-przedszkolnych staramy się odtworzyć klimat dwujęzycznej rodziny. Nauczyciele francuscy mówią tylko po francusku, polscy tylko po polsku. Dziecko w ten sposób utożsamia język z osobą, która wchodzi do klasy. Nie robimy tego w gimnazjum, ale wtedy uczniowie już na ogół świetnie porozumiewają się w obu językach.
Ile jest dzieci?
W szkole i w gimnazjum jest 180 dzieci, a w obu przedszkolach 120.
Jeśli przyjmujemy dziecko do przedszkola, to tak naprawdę nie ma żadnego określonego kryterium. Ale zawsze przeprowadzamy rozmowę z rodziną, dziećmi. To co dla nas jest najistotniejsze to odpowiedź na pytanie dlaczego takie, a nie inne przedszkole. Dlaczego francusko-polskie? Bo zdarzają się przypadki, że rodzice podejmują decyzje spontaniczne i potem zazwyczaj to się źle kończy – po dwóch, trzech latach odchodzą. Staramy się więc patrzeć, czy rodzice są zdeterminowani. Do przedszkola przyjmujemy już nawet dwulatki, i to jest łatwiejsze, bo potem dziecko jest już przyzwyczajone do edukacji w systemie dwujęzycznym, w szkole zwykle nie ma problemu.
Co to znaczy „być przyzwyczajonym do edukacji dwujęzycznej"?
Nasze przedszkolaki są dwujęzyczne funkcjonalnie. Co znaczy: znają i rozumieją polecenia po francusku, rozumieją czytanki, potrafią się wypowiedzieć w prosty sposób, zasygnalizować swoje potrzeby. W szkole dopiero te języki się równoważą, i dzieje się to w okolicach szóstej klasy. Dlatego gorzej więc mają ci, którzy chcieliby przenieść do nas dzieci później. Również z uwagi na liczbę miejsc. Mamy tylko dwie klasy na danym poziomie nauczania, bo chcemy zachować kameralność szkoły, a pierwszeństwo mają nasze przedszkolaki i nasi uczniowie.
Jak wyglądają zajęcia?
Jesteśmy szkołą polską z rozszerzonym francuskim. Realizujemy polską podstawę programową. Uczniowie zdają normalnie egzamin gimnazjalny, a równolegle przygotowujemy ich do tego, że gdyby wyjechali, to bez problemu mogliby się przenieść do systemu francuskiego, czy innego gdzie jest język francuski. Jesteśmy pod opieką kuratorium Oświaty i Wychowania z rozszerzonym, autorskim programem języka francuskiego. Więc ta dwujęzyczność, to jest nasz autorski program zatwierdzony przez MEN. W szkole, w klasach I-III lekcje są podzielone na dwa bloki. Jeden jest prowadzony w języku polskim, drugi francuskim. Gdy na przykład w poniedziałek rano jest blok w języku francuskim, wtedy dzieci robią coś trudniejszego, uczą się pisać, czytać. Natomiast po popołudniu w ramach tego samego tematu pracują po polsku. Ale już te zajęcia nie są takie wymagające koncentracji. Malują, recytują wiersze.
Poza językiem coś was jeszcze wyróżnia?
Nie jesteśmy molochem. Nie traktujemy dzieci i rodziców bezosobowo, co nie zawsze się udaje w państwowej szkole. Zależy nam na ciepłej i domowej atmosferze. Na przykład wszystkie dzieci jadą z rodzicami i nauczycielami na tydzień na narty, na Podhale na tzw. „białą szkołę". Integrujemy się wszyscy. Nie chcemy postaw roszczeniowych, ani z jednej ani z drugiej strony. Mamy dużo zajęć dodatkowych. W przedszkolu: atelier plastyczne, sportowe w języku francuskim, projekt kulturowy – to jest taki nasz wyróżnik, w szkole również go kontynuujemy.
To jest projekt otwierający na świat, różnorodność świata. Dzieci uczą się na przykład o krajach Afryki Zachodniej, Północnej. Co roku zmienia się nauczyciel. Jeśli w danym roku projekt przewiduje poznanie Czarnej Afryki, to zajęcia będzie prowadzić ktoś stamtąd pochodzący. Jeżeli w kolejnym roku mamy zajęcia z Afryki Północnej, to przyjeżdża do nas nauczycielka, Marokanka. Dzieci poznają lokalne bajki, zwyczaje. Naszym celem jest pokazanie różnorodności świata, przyrody, kultury, zwyczajów. To jest projekt kulturowy, ale też językowy. Dla nas było ważne, żeby dzieci nie utożsamiały języka francuskiego jedynie z Francją. W tym projekcie mamy nie tylko kraje w Afryce, ale też Belgię, Szwajcarię. Im starsze dzieci, tym bardziej, oczywiście program rozbudowujemy. Dzieci też poznają różne odmiany języka francuskiego.
Skąd ta popularność przedszkoli dwujęzycznych?
Mówiła pani wcześniej, że koleżanka uważa, że dzieci dwujęzyczne są bardziej otwarte na świat. Ja też to zauważyłam. Jeśli jadą zagranicę, nawet kiedy nie znają języka, próbują się porozumieć. Nie mają bariery w stylu: „Nie umiem, nie wiem". Francuski pomieszają z angielskim, którego też się uczą, dorzucą coś po hiszpańsku. Próbują. Są też tolerancyjne. Mamy dzieci różnych wyznań, o różnym kolorze skóry. I nigdy, naprawdę nigdy nie zdarzyła się sytuacja o podłożu rasistowskim.
To prawda. Znajoma, która mieszka na południu Polski opowiadała, że jej syn narobił jej wstydu, bo zobaczył w sklepie ciemnoskórego mężczyznę. Krzyczał: „Mamo, zobacz Murzyna".
Takie rzeczy zdarzają się nie tylko na południu Polski. Kiedyś przyjęliśmy ciemnoskórego chłopca. Rodzice wysłali syna do publicznej szkoły, w bardzo dobrej dzielnicy Warszawy. I co? Dziecko przeżyło horror. Było wyśmiewane, wyszydzane. Co ciekawe, wcześniej chodziło też do publicznego przedszkola i nie było mowy o takich sytuacjach. W naszej szkole chłopiec wreszcie przeżył ulgę. Zobaczył czarnoskóre dzieci, zrozumiał też, że jego kolor skóry nie robi żadnego wrażenia. Co więcej, wszystkie dzieci chciały mu pomóc, ponieważ nie miał dobrze opanowanego francuskiego. Siadały koło niego, tłumaczyły mu, pomagały w czytankach. I wydaje mi się, że to jest ogromna siła takich szkół i przedszkoli. Dzieci uczą się otwartości, tolerancji, współpracy, języka– jednym słowem rzeczy bez których w dzisiejszym świecie naprawdę trudno żyć.
logo
Fot. Materiały promocyjne